The Journey Home - Powrót do Domu - KONIEC

Piszesz? Malujesz? Projektujesz statki kosmiczne? Tutaj możesz się podzielić swoimi doświadczeniami.

Moderators: Olka, Hotaru, Hotori, Hypatia

User avatar
Nan
Hybryda
Posts: 2781
Joined: Sat Jul 12, 2003 6:27 pm
Location: Warszawa

Post by Nan » Tue Jul 19, 2005 3:20 pm

Mało ci krwi, Caroleen? Kyle, Cameron, Langley, Nicholas, reszta Skórów... chyba nie muszę mówić, jak bardzo bolało mnie wykończenie moich dwóch ulubionych czarnych charakterów, chociaż jednego wybieliłam... Mam jeszcze innych w zanadrzu, i to na dłuższy czas.
Meredith? Co za Meredith? Mnie kojarzy się z Gray's Anatomy :lol: W każdym razie Cameron - to już temat na osobne opowiadanie, córka Khivara i Vilandry, eks kochanka Nicholasa, zakochana w swoim... niezupełnie wuju :wink:
Athaya - cieszę się ogromnie, że widzę tu twój komentarz :wink: W sequelu też będzie podział na osoby... i w końcu skonkretyzuję formę, to znaczy powiem jasno i wyraźnie co to jest i po co. Do końca zostało 6 części - 50 to taka okrągła liczba... Zakończymy gdzieś tak do końca lipca, dwa tygodnie przerwy i zaczniemy sequel. Z góry uprzedzam, że już tak fajnie z nim nie będzie, dwie części na tydzień to stanowczo zbyt dużo i nie nadążę z pisaniem w czasie roku szkolnego.

PS: A propos pomysłów - jeszcze. Proszę pamiętać, że porządni autorzy fików nie ściągają. Co najwyżej zaznaczają, że są zainspirowani tym i tym. Jeśli więc w dwóch opowiadaniach pojawia się coś bardzo podobnego, wcale nie oznacza to, że ktoś ściągał, tylko że widać autorzy podobnie myśleli.


Chciałam przeczytać sobie książkę, z dawien dawna odkładaną na później, i po przekopaniu wszystkich domowych zakamarków przypomniałam sobie, że zostawiłam ją w szkolnej szafce... Kluczyk do szafki leży mi co prawda w szufladzie, a szkoła jest otwarta, ale jak rany, nie pójdę tam w wakacje! Bez przesady, i tak za dużo czasu tam spędzam. Książka poczeka sobie na następne wakacje... :lol:

Miłej części 44 - chwila oddechu w towarzystwie Michaela.


Michael:

Było cicho. Bardzo cicho. Czasami tylko zaszczekał jakiś pies albo gdzieś w oddali przejechał samochód. A poza tym panowała cisza. Nic nie mąciło spokoju nocy. Prawie nic.
Siedziałem na dworze i odruchowo gapiłem się w niebo, tak samo jak podczas dziesiątek nocy spędzonych pod teksańskim niebem usianym gwiazdami, podczas spędu bydła. No, dobra, teraz też siedziałem pod teksańskim niebem, ale to było coś zupełnie innego.
Cóż, pogubiliście się? No tak, nic dziwnego, ostatnio widzieliście nas, jak wychodziliśmy z tajnego hangaru. Dobra, możemy się kawałek cofnąć. No więc wiecie, że Isabel postanowiła wysadzić w powietrze nasz statek? Ach, wiecie... no dobrze. Więc zaczynamy.
Po tym rewolucyjnym oświadczeniu Isabel, stanąłem obok niej bez słowa i wyciągnąłem przed siebie rękę. Miała rację, ten cholerny statek przynosił tylko pecha. A że to w nim przylecieliśmy na ziemię? Do diabła, nasz film trwa od 1989, nic nie pamiętaliśmy o jakichkolwiek statkach i planetach! Gdyby ten grat nie rozbiłby się, może wcale nie poznalibyśmy Liz, Marii i Alexa. Może wrócilibyśmy na ten cały Antar w glorii i chwale, a może egzystowalibyśmy na jakimś, za przeproszeniem, zadupiu czekając na stosowną chwilę powrotu. Ale nie, statek się rozbił, zginęło trochę naszych, a my dojrzewaliśmy w jaskini. Nie miałem żadnych oporów przed niszczeniem statku. Ile to czasu zmarnowaliśmy z Maxem przeszukując pustynię, usiłując znaleźć właśnie ten cholerny statek! Poza tym to był grat, który i tak nie miał szans gdziekolwiek polecieć. No i na koniec – wcale nie mieliśmy ochoty gdziekolwiek lecieć, podobało nam się tu, gdzie byliśmy.
Chris i Jennie poszli do samochodu, a my oboje z Isabel staliśmy przed starą, niepozorną stacją benzynową. Po chwili rozległ się głuchy wybuch gdzieś w trzewiach budynku – udało nam się wysadzić najpierw sam statek. Mimo woli pomyślałem z podziwem o tej ogromnej robocie, jaką odwalił Langley zmuszając nas do ćwiczeń. Jeszcze nigdy do tej pory nie potrafiliśmy korzystać z naszych możliwości tak sprawnie i dokładnie. Do tej pory nie zdawaliśmy sobie sprawy z tego, jak dużo możemy.
Po paru chwilach pierwsze płomienie pojawiły się w czarnych dziurach okien. Zrobiliśmy swoje, tym razem już do końca. To było jak symboliczny pogrzeb. W nosie mieliśmy wojsko, niech myślą co chcą i zastanawiają się do uchachanej śmierci, może nastąpił samozapłon albo terroryści wysadzili w powietrze Bogu ducha winną starą stację benzynową. Grunt, że nie zobaczą ani statku, ani pyłu pozostałego zarówno po Skórach, których wyeliminowała Jennie, jak i po Langleyu. Postaliśmy jeszcze chwilę z Isabel, patrząc w milczeniu jak płomienie ogarniają cały budynek.
-Chodźmy – mruknąłem do Isabel. – Czas na nas, nie mam ochoty spotkać się z wojskowymi.
-Chodźmy – powtórzyła Isabel odwracając się. Ujęła mnie pod rękę i zaczęliśmy powoli iść w stronę samochodu. – Wiesz, czuję się tak, jakbym w końcu pozbyła się jakiegoś upiornego ciężaru – odezwała się, na jej twarzy pojawił się lekki uśmiech. Pomyślałem, że Isabel z wiekiem przybywa uroku i czaru.
-No – potwierdziłem.
Jennie i Chris wyglądali tak, jakby zaraz mieli paść na swoje ryjki.
-Jedziemy do domu? – zapytała Isabel zapinając pas. Uruchomiłem silnik i wyjechałem na szosę, od razu dodając gazu. Naprawdę nie miałem ochoty spotkać się z wojskiem.
-Nie – odparłem patrząc we wstecznym lusterku na zmaltretowane dzieci Maxa. Isabel popatrzyła na mnie zaskoczona. – Zatrzymamy się w jakimś motelu i odpoczniemy.
Nie dodałem tylko, że nie skręciłem w stronę Nowego Meksyku, ale pojechałem w głąb Teksasu. A nóż widelec, na wszelki wypadek. Wydawało mi się to być lepszym pomysłem, niż gnanie na łeb na szyję do Roswell. Bądź co bądź znałem dość dobrze Teksas, i zupełnie przypadkiem wiedziałem, że z Bazy Dyess Air Force jest właściwie rzut beretem do naszej starej stacji, ale baza ta leży bliżej Nowego Meksyku... Stanowczo bezpieczniej było pojechać w przeciwnym kierunku. Zatrzymałem się dopiero w Snyder, choć z całą pewnością nikt nie zamierzał przeszukiwać całego kraju. Wynajęcie dwóch pokoi w przydrożnym motelu zabrało dosłownie chwilę, po której Chris chrapał już w moim pokoju, a Jennie i Isabel w drugim. Mnie nie chciało się spać. Chyba wciąż buzowała we mnie adrenalina albo coś tam innego. Wyszedłem więc przed pokój, usiadłem na schodach i gapiłem się w nocne niebo bez celu. I tu też właśnie mnie zastaliście.
Wyjąłem z kieszeni telefon i popatrzyłem na wyświetlacz. Druga nad ranem. Nie zasnę. Co tam, najwyżej Isabel poprowadzi samochód. Otworzyłem książkę telefoniczną i zatrzymałem się przy „Liz”. Może należało do niej zadzwonić? Co prawda była druga w nocy, ale wątpiłem w to, czy Liz śpi. Znając ją – zdecydowanie nie. Może lepiej byłoby zadzwonić i powiedzieć, co i jak. Zapytać, czy wszystko w porządku. Nie namyślałem się dłużej.
Nie przeczekałem nawet jednego sygnału – Liz natychmiast odebrała. Chyba miałem rację. Widziałem ją, jak siedziała przy stole, bawiącą się niecierpliwie papierosem i wpatrującą w telefon...
-Michael, wszystko w porządku? – zapytała natychmiast zdenerwowanym głosem.
-Tak – odparłem. – Jesteśmy w Snyder.
-Gdzie to jest? – zdziwiła się Liz. – Co tam robicie, coś nie tak? – znowu się zaniepokoiła.
-Wszystko w porządku – uspokoiłem ją. – Snyder, Teksas. Ściślej biorąc, jesteśmy w motelu. Odpoczywamy – „i przeczekujemy zawieruchę” dodałem w myśli, przemilczając to jednak przed Liz, żeby jej dodatkowo nie denerwować.
-W motelu – powtórzyła Liz. – Dasz mi Jennie? Muszę z nią porozmawiać.
-Jennie śpi – oznajmiłem. – Mam ją obudzić?
-Nie, nie budź jej – zaprotestowała natychmiast. – To... trudno, to może poczekać... chyba.... – w jej głosie pojawiła się niepewność. Teraz to ja się zaniepokoiłem.
-Liz, w porządku?
-Zaraz – odparła. – Za chwilę. Powiedz mi, co u was. Wszyscy jesteście cali? Jak poszło?
-Liz, opowiemy wam wszystko jutro – poprosiłem. – To znaczy dzisiaj wieczorem, jak wrócimy. Ale poszło dobrze, Jennie i Chris byli niesamowici. I Liz – zawahałem się przez chwilę. – Langley nie żyje – dodałem cicho.
-Boże – szepnęła Liz do słuchawki. – A... a poza tym? – zapytała niepewnie.
-W porządku – powtórzyłem. – A u was? – chciałem zapytać, co z Marią, ale było mi głupio. Zapadła głucha cisza i zaniepokoiłem się, że coś się stało. – Liz? Liz, jesteś tam?
-Jestem – odezwała się w końcu.
-Liz, czy coś się stało? – zapytałem z niepokojem. Maria...!
-Nie... niezupełnie – zająknęła się Liz. – Widzisz... Cameron też nie żyje. I Kyle – dodała znacznie ciszej.
Zupełnie mnie tym ogłuszyła.
-Kyle...? – powtórzyłem głupio. Byłem pewny, że czegoś tu nie rozumiem. – Jak to: „Kyle”? Liz, o czym ty mówisz?
-Kyle nie żyje – westchnęła ciężko Liz. – Zaskoczyli nas Skórowie i... Kyle nie żyje.
Jezu. Kto jeszcze?
-A... Maria? – zapytałem z wahaniem.
-Tylko Kyle – odparła Liz smutno. – Michael, nie mów o tym Jennie, dobrze? Chciałabym... ja jej to powiem, ok.?
-Jasne – mruknąłem. – Idź spać. Zobaczymy się wieczorem to... pogadamy.
-Tak. Pogadamy – zgodziła się Liz. – Dobranoc.
-Dobranoc – odparłem i rozłączyłem się. Jezu, to jakiś koszmar. Moja rozmowa z Liz może wydawać się sucha i pośpieszna, ale tak naprawdę wydarzyło się zbyt dużo rzeczy, żeby o nich rozmawiać przez telefon. Po prostu poinformowaliśmy się o najistotniejszych faktach, zostawiając wszystko na chwilę, gdy spotkamy się wszyscy razem.
Więc Cameron nie żyje. Ciekawe, jak. Polubiłem ją, poza tym naprawdę jej szkoda, była zbyt ładna. Ale o ile Cameron była dla mnie znajomością dosyć nową, o tyle naprawdę poruszyła mnie wiadomość o Kyle’u. Cholera, to jest... był mój przyjaciel, kumpel, z którym chodziłbym na piwo gdyby nie to, że piwo było dla mnie nie wskazane! Chodziliśmy razem na mecze i graliśmy w kręgle. Razem biliśmy się na wieczorze kawalerskim Jesse’go. Pomyślałem o tym, co musiał czuć Jim Valenti. Matko. Jak ja mu spojrzę w oczy? Przecież gdyby nie my, wszystko byłoby zupełnie inaczej. Dwadzieścia lat temu też była podobna sytuacja, która teraz przypomniała mi się w całości, że wszystkimi szczegółami. Pierce i my w piwnicy UFO Center. Strzały. I ja. Zabiłem wtedy człowieka. Kyle umierał. A Max go przywrócił do życia. Czemu nie zrobił tego teraz, po raz drugi? Może chodzi o to, że nie można żyć na kredyt? Nie wiem, to już teraz nie istotne.
Ubyło nas. Kyle był dobrym przyjacielem. Niech to szlag! Cisnąłem kamieniem, być może nieco za mocno, a być może nieświadomie pchnąłem go nieco moimi mocami, bo kamień poleciał między kubły ze śmieciami, przewracając je, aż w końcu eksplodował.
-Jeszcze ci mało? – usłyszałem za plecami głos Isabel. Obejrzałem się przez ramię – Isabel stała dwa kroki za mną, kompletnie ubrana. Mruknąłem w odpowiedzi coś pod nosem i przesunąłem się trochę, robiąc jej miejsce obok siebie.
-Czemu rzucasz kamieniami w środku nocy? – zapytała siadając obok mnie.
-Czemu nie śpisz? – odbiłem piłeczkę. To najlepszy sposób, żeby zmienić temat rozmowy.
-Nie mogę zasnąć – odparła. – A ty nie zmieniaj tematu, nie dam się na to złapać. Czemu rzucasz kamieniami w środku nocy? – powtórzyła pytanie i popatrzyła na mnie uważnie. Pomyślałem, że Isabel miała naprawdę piękne, ciepłe oczy. Orzechowe. Prawie już zapomniałem, jak bardzo Isabel troszczyła się o innych. Zwłaszcza o rodzinę.
Zastanowiłem się przelotnie, czy mogę jej powiedzieć. Liz co prawda nie powiedziała, żebym nikomu nic nie mówił, chciała tylko, żeby nie mówić nic Jennie. Poza tym nie miałem ochoty ukrywać czegokolwiek przed Isabel.
-Rozmawiałem z Liz – powiedziałem w końcu. – Kyle nie żyje - oczy Isabel zaokrągliły się. – Nie wiem dokładnie, jak.
-Matko... Kyle...? – Isabel najwyraźniej była w szoku. Nie dziwiłem się jej. Nie zdziwiłem się również, gdy sięgnęła po drugi kamień i również cisnęła go w stronę śmietnika, wywołując tym kolejną lawinę hałasów.
-Ciszej tam, do diabła! – wrzasnął jakiś głos z jednego z pokoi. – Ludzie tu płacą za sen, cholery jedne!
-Zamknij się pan! – uciszył go głos z innego pokoju. – Sam pan przeszkadzasz, to zwykłe koty!
-Koty! – zawołał damski z kolei glos. – Tygrysy chyba!
-Delikatna się znalazła! – zaperzył się właściciel pierwszego głosu.
Siedzieliśmy z Isabel na drewnianych schodkach przed naszymi pokojami, przysłuchując się w milczeniu kłótni, którą sami sprowokowaliśmy
-Liz prosiła, żeby na razie nie mówić nic Jennie, sama chce jej powiedzieć – odezwałem się, gdy awantura nieco przycichła. Isabel skinęła w milczeniu głową. Ciekawe. Czemu nie należało nic mówić Jennie? Najwyraźniej wszyscy dookoła byli zorientowani w temacie, poza mną. Fakt, wydawało mi się, że jest między nimi coś więcej, potwierdzały to też słowa Bobby’ego, który zawsze z przejęciem relacjonował wszystko, co tylko mógł, a chłopak naprawdę sporo widział... ale mimo wszystko wydawało mi się, że to chyba nie było jakieś takie bardzo zaawansowane. Chyba się pomyliłem.
-Isabel – odezwałem się. – Czy między Kyle’m a Jennie było coś poważniejszego, niż zwykła fascynacja? – zapytałem z zamyśleniem.
-Michael, nie wydaje mi się, żeby to był dobry moment... – mruknęła Isabel. – Ale... oczywiście, że tak. Nie zauważyłeś? – zdziwiła się lekko. Wzruszyłem ramionami. No tak, teraz już rozumiałem. Zrobiło mi się żal Jennie, najbliższe tygodnie będą w takim razie dla niej piekłem. Gdyby można było jej w ogóle nie mówić, udawać, że wszystko jest w porządku... ale Jennie nie była dzieckiem, natychmiast by się zorientowała. Cholera.
-Michael – powiedziała znów Isabel.
-No – mruknąłem nieuważnie, zastanawiając się co zrobić, by jakoś ulżyć Jennie.
-Co teraz będzie? – zapytała cicho Isabel. – Jak będzie wyglądała przyszłość? No wiesz, kiedy przyjeżdżaliśmy do Roswell mieliśmy całe życie ułożone i zaplanowane, i to wszystko stanęło teraz na głowie. Zastanawiałeś się, co teraz?
Isabel miała rację. Tak, kiedy zdecydowałem się zahaczyć o Roswell wracając z targów, myślałem, że zatrzymam się tu tylko dzień – dwa. Zostałem prawie dwa miesiące. Miałem pracę i dach nad głową oraz kłopoty w postaci Harry, byłem przekonany, że nie spotkam już Isabel ani tym bardziej Maxa. A tymczasem spotkałem nie tylko ich, ale i Marię. Nie wiedziałem, czy Maria jest już gotowa na kolejny związek, nie byłem pewny, czy ja jestem gotowy, ale teraz, gdy wiedziałem, że już nic nam nie zagraża – musiałem się nad tym zastanowić. Wszystko się zmieniło, i nie miałem pojęcia, co teraz.
-Zostaniesz w Roswell czy wrócisz do Teksasu? – spytała Isabel patrząc w gwiazdy. Wzruszyłem ramionami.
-Chyba zostanę – mruknąłem. Nie miałem ochoty wracać do tego, co robiłem przez dwadzieścia lat, każdy ma swoje granice, ale... – Nie wiem, Isabel. Kto da robotę kowbojowi w Roswell? Nie wiem, czy to ma jakiś sens.
-A Maria? – zapytała łagodnie Isabel. – Zostawisz ją po raz drugi? Nie rób tego, Michael. Przecież ty ją wciąż kochasz.
-Ja nic nie umiem, Isabel – odparłem niechętnie. – Myślisz, że wystarczy, że ją kocham? Bo ja wątpię. Poza tym ona ma dziecko.
-Które nie ma ojca – uzupełniła Isabel. – Nauczysz się czegoś, Michael, może ten twój przyjaciel załatwi ci pracę w MetaChemie. Ale przysięgam, że jeśli będziesz chciał wyjechać bez Marii, to zmuszę cię do tego, żebyś został – zagroziła. Objąłem ją ramieniem i uśmiechnąłem się szeroko.
-Dzięki, Isabel – powiedziałem. – Mówiłem ci kiedyś, że cię kocham?
-Być może kiedyś – Isabel też się uśmiechnęła. – Też cię kocham.
No tak, zaraz wymyślicie sobie Bóg wie co. Co za perwersja, nie? Tu rozmawiają o Marii, a tu wyznają sobie miłość. Otóż nie, drogi Czytelniku, muszę cię rozczarować. Nic z tych rzeczy. Isabel jest jak siostra, czasami potwornie uciążliwa, czasami złośliwa, czasem denerwująca, ale w gruncie rzeczy jedyna w swoim rodzaju.
-A ty? – zapytałem. – Powrót do Nowego Jorku, do Vogue’a i Paula? – Isabel skrzywiła się lekko.
-Do Vogue’a pewnie tak, o ile naczelna jeszcze mnie przyjmie – odparła. – Ale do Paula już raczej nie.
-Nie? – zdziwiłem się. – Myślałem, że ci na nim zależy.
-Bo zależało, ale to już przeszłość – mruknęła. – Nie ma się co przejmować, nie ten, to inny.
-Masz już kogoś na oku? – zapytałem, a Isabel uśmiechnęła się tajemniczo.
-Być może – odparła. Pokręciłem głową – zawsze wiedziałem, że Isabel była łakomym kąskiem dla facetów, ale jakoś średnio miała do nich szczęście. Alex zginął, z Kyle’m nie zaskoczyło, z Jesse’m się rozwiodła a Paul ją zostawił. Szczerze życzyłem jej tego, by spotkała na swojej drodze kogoś odpowiedniego, i naprawdę byłem gotów zaakceptować każdego (jako jej brat, oczywiście) pod warunkiem, że Isabel będzie szczęśliwa.
-A Alex? – zapytałem, bo przypomniało mi się, że przecież Isabel nie przyjechała tu sama.
-Jest lepiej niż było – uśmiechnęła się. – Naprawdę. Myślę, że Roswell dobrze nam zrobiło. A właśnie, jak myślisz, czy Liz i Max wrócą do Las Cruces czy zostaną...?
-Nauczycielem można być wszędzie – zaopiniowałem. – Zostaną. Twoja matka nie pozwoli im wyjechać. Poza tym nie sądzę, żeby Liz miała ochotę od września znów spotykać się z tym Andrew.
Isabel zamilkła i zapatrzyła się w niebo.
-Taaak... – mruknęła. – Ale to całkiem fajny mężczyzna, wiesz?
-Ja tam wolę Marię – wzruszyłem ramionami. Isabel dała mi sójkę w bok, ale nic nie powiedziała. O rany. Czy to oznacza, że jej nowym celem jest Andrew Fox...? Dobra, wszystko jedno. Powiedziałem, że jest mi wszystko jedno, z kim zacznie się spotykać Isabel, o ile będzie szczęśliwa.
Isabel oparła się o mnie wygodnie i zamknęła oczy.
-Posiedzimy tak troszeczkę? – poprosiła.
-Jasne – odparłem, obejmując ją. Nie chciało mi się spać.
Aż trudno było uwierzyć, że ten sielski spokój poprzedzały takie niesamowite wydarzenia. Mogę grać w kolejnej części „Gwiezdnych Wojen”, nadawałbym się. Mam doświadczenie z kosmitami, na pewno większe niż George Lucas. Przecież on nie widział mnie nigdy w życiu, a to ja byłem kosmitą, nie on! Poza tym, co on wie o gwiezdnych wojnach, nikt nie macha żadnymi świetlnymi mieczami. Nie jesteśmy aż tak kiczowaci. Ale i tak nikt nie uwierzy, że kosmici nie muszą mieć czułek, ogonków i zielonej gęby. I dobrze.
Niebo na wschodzie zaczynało blednąć. Zresztą, to za dużo powiedziane, po prostu na horyzoncie pojawiła się jaśniejsza kreska. Teraz już pójdzie piorunem, gwiazdy zbledną, niebo na wschodzie rozjaśni się, aż ukaże się pierwszy fragment słońca. Taaak, przerabiałem to dziesiątki razy, teraz jednak byłem dziwnie spokojny. Jasne, że nie wrócę do McCarthy’ego. Zostanę w Roswell. Znajdę pracę. Nauczę Bobby’ego czytać. Będę kłócił się z Marią o to, kto poprowadzi Jettę. Będzie dobrze. Teraz czułem, że mogłem zacząć planować przyszłość, bo nic już mi nie pokrzyżuje planów.
Chyba też mi się trochę przysnęło. Obudziłem się, kiedy słońce zaczęło przygrzewać. Isabel wciąż spała, wtulona w moje ramię. Zdrętwiała mi szyja.
Usłyszałem skrzypnięcie drzwi i odwróciłem głowę na tyle, na ile pozwalał mi zesztywniały kark. Jennie i Chris jednocześnie wyszli z pokojów, oboje potargani i jeszcze zaspani.
-Wracamy? – zapytała Jennie z przeciągłym ziewnięciem, wskutek czego jej pytanie zabrzmiało raczej jak „Aaaa-my”. Chris przeciągnął się tak, że aż mu w kościach strzyknęło.
-Jasne – mruknąłem.
Najwyższa pora wracać do domu. Do Marii.
Image

User avatar
Athaya
Zainteresowany
Posts: 298
Joined: Sun Jun 20, 2004 2:14 pm
Location: Kalisz

Post by Athaya » Tue Jul 19, 2005 3:43 pm

A właśnie co do naszego Miachela i jego nowego zawodu :lol: Jakoś wciąż trudno wyobrazić mi sobie go w roli kowboja :twisted: A więc Michael chce wrócić do Marii, ale nie chce się do tego tak odrazu otwarcie przyznać 8) Wracamy do pary Candy?

Kyle nie żyje i t już nieodwołalne :cry: Aż mi smutno, a co dopiero Jennie będzie jak już się dowie... To przemiły facecik o iście "buddyjskim" wyglądzie (Tak przynajmniej sobie go wyobraziłam). Żal mi go.

Jednego nie potrafię do końca zrozumieć. Dokładniej to Isabel... Fakt chciała chronić swoją córkę Alex, ale kiedy ta cała zawierucha już zaczęła się rozgrywać to mogła w końcu puścic parę 8)

Ah i jeszcze Max nie daje spokoju... Uczy się wszystkiego od nowa, ale jeśli "Nicolas Natretna Mucha" nie żyje to może moce, które Maxowi odebrał wróca do właściciela? :roll: (Zresztą nie jestem taka pewna tej śmierci. To było zbyt proste)

Usmierciłaś Khivara i dałaś zamiast niego Cameron jedo "dobrą" CÓRKĘ :shock: Niezły szok!

No cóż zaskoczyłaś mnie tak szybka odpowiedzią, ale jestem pozytywnie zaskoczna. No i miło mi, że to bie jest miło, że ja napisałam komentarz. Wierz mi... Nie odpuściła bym sobie po takich rewelacjach :wink:
Image

User avatar
ADkA
Fan
Posts: 555
Joined: Fri Mar 12, 2004 10:07 am
Location: g.Śląsk
Contact:

Post by ADkA » Tue Jul 19, 2005 11:31 pm

:roll: hm..tak sobie myślę, że początek Twojego postu, Nan był skierowany do mnie, bo jakoś nie mogę znaleźć u caroleen tego "łaknienia czyjejś krwi" :wink: Toż przecież się nie skarżę na "śmiertelne żniwa"! Tylko dlaczego Kyle?

I właśnie, co mnie jeszcze zdziwiło, że tak szybciutko uśmierciłaś Nicholasa. Myślałam, że będzie w konwulsjach :twisted: pełzł po podłodze, że jakoś będzie walczył, a tu jedna "wiązka mocy" i koniec.. 8) Choć z drugiej strony, postąpiłaś humanitarnie :wink: przecież Ty tu decydujesz, a ulubieńcowi coś się od życia należało..

:oops: Co do Cameron vel Meredith, to chyba tak z rozpędu wyszło.. :haha: ale cóż, tak to jest gdy czyta się coś a potem po kilku dniach pisze komentarze.. Ale jak widać wszyscy wiedzą o co chodzi!

Część 44, według mnie sprawia wrażenie nad wyraz wyciszonej, bez względu na to, że Michael prowadzi narrację, ale to prawdopodobnie jest skutkiem tego, że tyle ostatnio się działo.. dzięki za wytchnienie! :cheesy:
"Żal jest potrzebny, żałując swoich pomyłek, uczymy się na błędach. Ale na Boga, nie pozwól, by rządził twoim życiem. Zwłaszcza, że nigdy nie będziesz pewna, że zobaczysz następny wschód słońca."
Hotaru "Freak Nation"

User avatar
Primek1
Starszy nowicjusz
Posts: 155
Joined: Mon Jul 11, 2005 10:20 pm
Location: Z KrAiNy CiEnIa :D :P
Contact:

Post by Primek1 » Wed Jul 20, 2005 3:49 pm

Ta część była.hm.......... Przynam się szczerze, że najmniej interresująca częścią ze wszystkich "Powrotu do domu" przynajmniej dla mnie. Nadal oczywiście sądzę, że opowiadanie jest świetne. Z drugiej storny ta częśc mogła mi się wyfawać mało interesująca, dlatego że poprzednie częsci naładowane były wręcz wydarzeniami i róznymi "rewelacjami" Ta część była spokojniejsza. z niecierpliwością czekam na nastepną.

User avatar
Nan
Hybryda
Posts: 2781
Joined: Sat Jul 12, 2003 6:27 pm
Location: Warszawa

Post by Nan » Sun Jul 24, 2005 1:30 pm

Alex też w końcu pokaże pazurek... a Isabel zawsze się bała powiedzieć o czymś komuś. Nie mogła się zdecydowac, czy powiedzieć Jesse'mu czy nie, w końcu dowiedział się z musu. Tak jak i Alex. Jak widać Isabel nie uczy się na własnych błędach - zresztą, ja chyba też bałabym się powiedzieć Alex, bo to nie jest spokojny Jesse... :wink:
Michael się zdecydował, wraca do Marii - tylko pytanie, czy ona go przyjmie. Michaela akceptuję z Marią, ostatecznie z Isabel, w przeciwieństwie do Maxa, którego mogę dowolnie zestawiać :wink: Michael musiał w końcu pokazać, że nieco dojrzał i stonował się przez lata, że już nie pędzi nie wiadomo gdzie, tylko zaczyna patrzeć w przyszłość. A, i Jennie - nie, nie dostanie histerii w łagodnym tego słowa znaczeniu. To nie jej styl. Może się załamać, zamknąć w sobie, rozpłakać - ale nie histeria.

Chyba nie wyrobię się do końca przyszłego tygodnia. Cóż, poczekacie sobie... dwa tygodnie :cheesy:
Anyway miłej części 45. Ostatnia część z Liz.



Liz:

Przez cały dzień siedzieliśmy jak na szpilkach. Nocny telefon Michaela jakoś niespecjalnie mnie uspokoił. No, prawdę mówiąc, to chyba tylko bardziej mnie zdenerwował, choć przecież Michael twierdził, że wszystko było w porządku. Ale stanowczo wolałam, żeby już wrócili do domu. To chyba normalne, prawda? Chciałam, żeby wszyscy byli w domu, Chris, Jennie, Isabel i Michael. Już i tak wystarczy nam dodatkowych atrakcji. Siedziałam w Crashdown, nad zestawieniem kosztów, udając, że pracuję – myślami wciąż byłam przy wczorajszym dniu.
Po odjeździe Marii i Cameron nie miałam pojęcia, co powinnam zrobić, zwłaszcza, że mimowolnie myślałam o najgorszym. Przecież coś mogło się również stać Marii. I co ja wtedy powiedziałabym Amy Valenti? Albo Bobby’emu? Alex natrętnie domagała się wyjaśnień, ale znów musiała z nimi poczekać, bo pojawił się Jim Valenti. Do końca życia nie zapomnę wyrazu jego twarzy. Rozumiałam go, umierałam z niepokoju o Jennie. Ale jego twarz... Jim nigdy nie był smutny, w jego oczach zawsze czaiły się iskierki humoru, nawet gdy zatrzymywał ludzi na ulicy w czasach, gdy był szeryfem albo gdy usiłował odkryć kto był tym kosmitą, który mnie uzdrowił dawno temu na podłodze kafeterii. A teraz był po prostu załamany. Czułam się odpowiedzialna za całą tę sytuację i kompletnie nie wiedziałam, co powinnam powiedzieć, wydawało się, że żadne słowa nie są na miejscu, wszystkie były zbyt suche, płaskie i odległe. A przecież zawsze wydawało mi się, że potrafię dobrze wyrażać moje uczucia!
W końcu oficjalną przyczyną śmierci Kyle’a stał się wypadek samochodowy. Nie wiem, jak Jim to załatwił, ale jeszcze tego samego dnia całe Roswell zelektryzowała wstrząsająca wieść o śmierci Kyle’a Valentiego, powszechnie lubianego właściciela warsztatu samochodowego, na starej autostradzie. Całe miasto mówiło o tym, że śmierć nastąpiła natychmiast w wyniku przerwania kręgów szyjnych, że Kyle prawdopodobnie jechał zbyt szybko i nie wiadomo, dlaczego jego samochód zjechał nagle z autostrady. Oczywiście do moich drzwi natychmiast zapukała jakaś życzliwa sąsiadka i pod pozorem pożyczenia starej książki kucharskiej matki poinformowała o tym „jakże smutnym wydarzeniu”. Dziwnie się czułam słuchając jej słów o wypadku i utracie kontroli nad układem kierowniczym, potakując machinalnie, że szkoda takiego przystojnego chłopaka. Przecież ja najlepiej wiedziałam, że żaden układ kierowniczy nie ma tu nic do rzeczy! Nigdy nie przypuszczałam, że przyjdzie mi w życiu coś takiego...
-Więc tak to się odbywa? – zapytała wrogo Alex po wyjściu sąsiadki. Alex była chyba zdeterminowana, by wyciągnąć ze mnie absolutnie całą wiedzę. – Zwalamy winę na niesprawny samochód, co?
Chcąc nie chcąc, choć raczej nie chcąc, musiałam jej powiedzieć prawdę. O wszystkim. W skrócie, ale jednak. Głupio się czułam opowiadając jej o wszystkim – w końcu to powinno być zadanie Isabel, nie moje! Tylko że nikt nie pytał mnie o zdanie. Podejmowałam decyzje, które tak naprawdę były już podjęte za mnie. A Alex? Cóż, uwierzyła. Nie miała chyba innego wyjścia zważywszy na to, czego była świadkiem. Uwierzyła, ale widziałam, że przyszło jej to z trudem. Nawet jej się nie dziwiłam. Ale odmówiła stanowczo wrócenia na noc do domu, wolała naszą kanapę. Ku mojemu zdziwieniu zasnęła prawie natychmiast – ja nie mogłam spać, to było po prostu... nie do pomyślenia, żebym miała teraz zasnąć. Niepewna, co do losów zarówno Marii, jak i Jennie i pozostałych. Max też nie spał – siedzieliśmy więc przy kuchennym stole w milczeniu. Koło północy zadzwoniła Maria. Oznajmiła, że jest w drodze i że wszystko poszło dobrze, tak, jak miało pójść. Jeden z kamieni spadł mi z serca, pozostały już tylko cztery – po jednym na Jennie, Chrisa, Isabel i Michaela. Nie sposób wyobrazić sobie ulgę, jaką odczułam po telefonie Michaela. Byłam gotowa własnoręcznie wystawić pomnik pomysłodawcy telefonów komórkowych. A spać rzecz jasna i tak nie poszłam. Wydawało mi się naturalne, że Crashdown będzie zamknięte. W końcu... to chyba jasne, że Kyle był dla nas prawdziwym przyjacielem, mieliśmy prawo do... do żalu. Ale nie mogłam też siedzieć z założonymi rękami i czekać aż coś się stanie. Rozłożyłam przy jednym ze stolików papiery i zestawienia, usadziłam się z kalkulatorem, paczką papierosów i wielkim kubkiem kawy, usiłując zapomnieć o wszystkim pogrążając się w otchłani znajomych cyfr. To czasami pomagało, to samo robiłam po śmierci Alexa, ale tym razem... nic z tego. Nawet to nic nie dało. I czemu? Przecież wiedziałam, że wszystko było w porządku, więc czemu wciąż byłam niespokojna?
Alex siedziała cicho gdzieś w kącie, w bezpiecznej odległości, choć nie spuszczała z nas czujnego wzroku. Wiedziałam, że gotowa była w każdej chwili zerwać się z krzykiem i uciec, jak również, że nie zamierzała nawet na chwilę odejść i pozostać sama.
Patrzyłam na zegarek – wskazówki wlokły się niemiłosiernie. Boże. Postanowiłam spojrzeć na zegarek dopiero za pół godziny i pogrążyłam się w obliczeniach. Po raz trzeci myliłam się w tym samym miejscu, skutkiem czego cała końcowa suma brała w łeb. Spróbowałam jeszcze raz, obliczając wszystko z największą uwagą. Co powiem Jennie, jak powinnam przekazać tę wiadomość...? W końcu ona miała tylko siedemnaście lat, w tym wieku na ogół nie traci się bliskich sobie ludzi w taki sposób! Jak... jak miałam to powiedzieć? Cholera. Sięgnęłam po papierosa. Co miałam zrobić?
Chyba już minęło pół godziny. Zerknęłam na zegarek i ku mojemu niepomiernemu zdumieniu okazało się, że minęły zaledwie dwie minuty. Nie, to niemożliwe, pewnie mój zegarek źle chodzi. Westchnęłam ciężko.
-Zaraz wrócą – mruknął Max siadając przy stoliku. Popatrzyłam na niego rozkojarzona.
-Słucham? – zapytałam.
-Oni – odparł. – Zaraz wrócą. Nie musisz się martwić.
No proszę – kolejna sprawa, która dość skutecznie odciąga mnie od obliczeń. Max. To, że byłam najszczęśliwszą osobą na Ziemi nie ulegało wątpliwości, ale nie oznacza, że nie miałam zmartwień. Przeciwnie. Miałam ich mnóstwo. Jak na przykład to, co będzie potem. Tu i teraz było naprawdę cudowne, wspaniale było znów mieć Maxa tylko dla siebie, ale to przecież nie mogło wiecznie trwać. Niedługo będę musiała wrócić do pracy w szkole, i to była na razie jedyna stała w moim życiu. Powinnam zostać w Roswell czy wrócić do Las Cruces? Co będzie lepsze dla Jennie? Chyba wrócimy – na ten jej ostatni rok w szkole. Potem jakoś sobie poradzi. Ale Max – zupełnie nie wyobrażałam sobie tego, jak potoczy się nasze dalsze życie. To wciąż był ten Max pełen dobrych chęci i życzliwy wszystkim, ale jednocześnie był daleki i z dystansem. Nie on rzecz jasna stanowił dla mnie problem – raczej to, jak powinnam zachowywać się ja. Przyszłość była jednym wielkim znakiem zapytania.
Nie zdążyłam sprecyzować jakoś tego znaku zapytania i pomniejszyć go w jakikolwiek sposób, kiedy Max uśmiechnął się do mnie promiennie.
-O, już są – oznajmił. Zerknęłam zaskoczona na wejście do kafeterii, ale nie ujrzałam za szybą samochodu Langleya ani znajomych sylwetek. Kolejna... właściwość Maxa, do której byłam kompletnie nie przyzwyczajona. Hm. Ale rzecz jasna miał rację – Michael zdecydował się wejść tylnym wejściem...
-Jennie...! – zawołałam zduszonym głosem i zerwałam się z miejsca. Do tej pory chyba nie uświadamiałam sobie, jak bardzo byłam spięta i zdenerwowana.
To był szok – wszyscy wyglądali tak samo jak wtedy, kiedy się żegnaliśmy, a przecież wydawało się, że od tamtego momentu upłynęły wieki. Dla obserwatora z zewnątrz pewnie nie stało się nic nadzwyczajnego, ale ja miałam wrażenie, że oni byli zupełnie inni, odmienieni. Może to ja zmieniłam się – w ciągu tych kilkunastu godzin. Postarzałam się. Jestem pewna, że gdyby nie farba nałożona wprawną ręką mistrza Matthieu, to byłabym siwa.
-Dobrze cię znów widzieć, mamo – uśmiechnęła się szeroko Jennie, tak, jakby właśnie wróciła z wakacji, jakby zupełnie nie liczył się fakt, że mogła już nie wrócić. Uścisnęłam ją mocno, dziękując w milczeniu wszystkim opiekuńczym duchom, które nad nią czuwały. Bogu dzięki.
Kątem oka dostrzegłam Chrisa, który poruszył się niespokojnie.
-Chodź tu, Chris – odezwałam się wyciągając do niego rękę. Podszedł z pewnym wahaniem, a ja bez namysłu przytuliłam i jego. Syn Tess? Być może. Ale było to już tak dawno temu, tamte wydarzenia zbladły i stały się odległe, wydawały się po prostu nieważne. Nie było sensu wciąż rozpamiętywać błędów przeszłości, skoro nie mieliśmy żadnych szans ich naprawy. To było już inne życie, Chris był inną osobą, ja byłam inna i sytuacja była zupełnie inna. Zresztą, trudno było się nie przywiązać do Chrisa.
-Dlaczego Crashdown jest zamknięte? – odezwała się Jennie lekko przytłumionym głosem znad mojego ramienia. Rzuciłam Michaelowi pytające spojrzenie pomiędzy głowami Chrisa i Jennie. Pokręcił przecząco głową. Czyli zgodnie z moją prośbą nic nie powiedział. To dobrze, ale... Westchnęłam ciężko i odsunęłam od siebie dwójkę dorosłych dzieci Maxa.
-Jennie – odszukałam wzrokiem jej oczy. – Ja... musisz wiedzieć, że... – popatrzyła na mnie pytająco, nic nie rozumiejąc. I jak ja miałam jej to powiedzieć? Jak...?!
-Czy coś się stało? – zapytała z niepokojem. – Coś złego?
-Tak – przytaknęłam i zebrałam całą moją odwagę. Nie mogłam jakoś znaleźć właściwych słów, by przekazać jej wiadomość w łagodniejszej formie, w dodatku wszyscy dookoła milczeli, wpatrując się we mnie i czekając na to, co powiem. – Chodzi o Kyle’a – w oczach Jennie odbiło się zaniepokojenie. Odwróciłam wzrok. – Kyle nie żyje – wyrzuciłam z siebie.
Oczy Jennie powiększyły się z niedowierzaniem.
-Nie żyje...? – powtórzyła automatycznie, patrząc na mnie tak, jakbym mówiła w obcym, nieznanym jej języku.
-Przykro mi, Jennie – powiedziałam przytulając ją do siebie, ale nagle miałam wrażenie, że przytulam bezwładnego manekina.
-Jak...? – zapytała drewnianym głosem, bez żadnego śladu emocji. Chris patrzył na mnie zaskoczony, za to Isabel nie wyglądała na specjalnie zdziwioną – pewnie Michael jej powiedział.
-Kochanie, nie wiem, czy to jest dobry moment – zauważyłam delikatnie, przytulając ją mocno do siebie.
-Jak? – powtórzyła tym samym sztywnym tonem Jennie, odsuwając się ode mnie. Jej głos naprawdę był wyprany z wszystkich emocji, choć przecież jeszcze chwilę wcześniej...
-Skórowie – powiedziałam i w chwili, w której to słowo opuściło moje usta, wiedziałam, że popełniłam błąd – po twarzy Jennie przemknął jakiś dziwny wyraz. Nie trudno było zgadnąć, że moja córka, tak samo jak Max, będzie się o wszystko obwiniać. Że nie zniszczyła ich wcześniej, że zawiodła, że popełniła błąd, że Skórowie byli jej osobistą odpowiedzialnością... – To był wypadek, Jennie – dodałam miękko, ale było za późno, jak grochem o ścianę – ściana już stała. Jennie odwróciła się, blada, i skierowała do drzwi na zaplecze.
-Dokąd idziesz? – zawołałam za nią z niepokojem.
-Do swojego pokoju – odparła bezbarwnym głosem. – Muszę... muszę pobyć trochę sama – dodała znikając za wahadłowymi drzwiami. Byłam na siebie zła, świetny sposób, żeby jej to oznajmić, nie ma co! Brawo Liz. Ruszyłam za nią, ale Chris złapał mnie za łokieć.
-Ja pójdę – mruknął. Skinęłam głową bez słowa. Wiedziałam, co czuje Jennie. Nie piszę tego, bo tak zawsze się pisze (czy też mówi), ale dlatego, że była to szczera prawda. Wiedziałam to z własnego doświadczenia, pamiętałam własne odrętwienie, ból i rozumiałam ją całkowicie. Nigdy wcześniej nie przyszło mi to na myśl, ale być może kobiety były tu obłożone jakąś... klątwą – każda z nas wiedziała, co to znaczy stracić kogoś najbliższego. Isabel straciła Alexa, Maria – zarówno Michaela, jak i męża, ja straciłam Maxa, teraz Jennie... Czy to jakieś ponure, mroczne fatum? Czy to samo czeka Alex? Czy to cena, jaką musimy płacić... za co, tak właściwie? Za dalsze życie? Za nasze życie? Za coś, o czym nawet nie mieliśmy pojęcia? A teraz przyszło mi patrzeć na to po raz kolejny.
Odwróciłam się powoli i niepewnie, odruchowo szukając wzrokiem Maxa.
-Alex? – usłyszałam zaskoczony głos Isabel. – Co ty tutaj robisz...? – dodała z zaniepokojeniem.
-Ona wie, Isabel – odezwałam się powoli. – Powiedziałam jej. Musiałam.
Alex milczała, wpatrując się uparcie w twarz Isabel, która najpierw pobladła a potem zaczerwieniła się gwałtownie. Jej też było mi żal.
-Gdzie Maria? – odezwał się Michael rozglądając dookoła. Uśmiechnęłam się do siebie pomimo tego wszystkiego, co działo się dookoła. Przynajmniej oni byli szczęśliwi i nic nie stało im na przeszkodzie. Byłam szczęśliwa, że Marii dobrze się układało, w pełni zasługiwała na to, żeby wszystko było dobrze.
-Maria jest w domu, odsypia – odparłam. Michael spojrzał na mnie dziwnie.
-Co odsypia?
Uświadomiłam sobie, że istotnie oni nic nie wiedzieli i że prawdopodobnie powinnam ich poinformować o ostatnich wypadkach, ale w tej chwili zdecydowanie wolałam iść do Jennie.
-Za chwilę – mruknęłam. – Zaraz... zaraz wrócę – dodałam wychodząc na zaplecze. Chris akurat schodził ze schodów.
-I jak...? – zapytałam z niepokojem.
-Nic – wzruszył ramionami, ale widziałam, że był bardzo poruszony. – Wyrzuciła mnie z pokoju i chce być sama.
-I ty ją tak zostawiłeś?! – zawołałam z niedowierzaniem.
-A co miałem robić, skoro mnie wyrzuciła? – skrzywił się lekko. – Coś tutaj się pochrzaniło...
Też byłam zdania, że coś tutaj się pochrzaniło. Wbiegłam na górę i zatrzymałam się przed drzwiami pokoju Jennie – były zamknięte. Zapukałam, ale odpowiedziała mi tylko cisza. Otworzyłam cicho drzwi.
Jennie siedziała nieruchomo na łóżku i wpatrywała się tępym wzrokiem w okno, choć byłam pewna, że nie byłaby w stanie powiedzieć, co tam widzi.
-Wszystko w porządku? – zapytałam siadając obok niej na łóżku. Wiedziałam, że pytanie jest przerażająco głupie, ale miałam pustkę w głowie i nie miałam pojęcia, co mogłabym jej powiedzieć.
-Nie – brzmiała krótka odpowiedź. – Mogłabyś wyjść? Chciałabym zostać sama – nie wiem, czy to było zamierzone, ale Jennie wypowiedziała te słowa swoim chłodnym, opanowanym głosem, którym potrafiła bez trudu komenderować Langley’em, którym gasiła w zarodku każdą rozmowę, jeśli była jej nie na rękę... Posiedziałam chwilę, ale Jennie nie zwróciła już na mnie najmniejszej uwagi. Okno było ciekawsze niż ja, ale wiedziałam, że ona tylko usiłuje trzymać się w garści. Wiedziałam też, że nie ma sensu zmuszać jej do jakichkolwiek wyznań, jeszcze nie teraz. Zawahałam się jeszcze chwilę, poczym wstałam z łóżka i skierowałam się do drzwi.
-Gdybyś chciała... gdybyś czegoś potrzebowała... – powiedziałam zatrzymując się przy wyjściu.
Cisza.
Westchnęłam ciężko i wyszłam z pokoju.

***

Chris:

Roswell wydawało mi się surrealistyczne. Te wszystkie kosmity w oknach wystawowych, kosmiczne nazwy i dobijające UFO Center na wprost kafeterii! Dobijające. Wszystko było dobijające. Przysięgam, że już nigdy w życiu nie obejrzę żadnego filmu o kosmitach, nawet E.T., słowo skauta. Kiedyś byłem skautem. Byłem. Naprawdę. Nie musicie robić takich oczu, wiedziałem, że i tak mi nie uwierzycie. Trudno. W każdym razie i tak nie mam zamiaru już więcej oglądać filmów o kosmitach, wystarczy mi na całe życie i jeszcze trochę.
Jak już mówiłem, całe moje otoczenie wydawało mi się być surrealistyczne. A co dopiero dla Michaela albo dla Isabel! O Jennie nie mówię, bo... no właśnie, zaraz, chwila. Jennie. Nie przypuszczałem, że ta cała historia z Kyle’m będzie miała taki tragiczny skutek. Jennie krótko mówiąc była nieźle podłamana, ale nie dziwię się. Rzecz jasna nie dawała tego po sobie poznać... ale ja i tak wiedziałem lepiej. Zwłaszcza, że następnego dnia widać było, że nieźle się gryzła przez całą noc. Poza tym tak dziwnie błyszczały jej oczy...
-Chcę go zobaczyć – powiedziała bez żadnego wstępu przy tak zwanym śniadaniu. Chyba nawet nie zdawała sobie sprawy, że należałoby coś zjeść. Spojrzałem na nią z niedowierzaniem znad mojego muesli – pewnie, że śmierć Kyle’a Valentiego była dla mnie szokiem i nawet wydawała się być zupełnie nieprawdopodobna, ale mój organizm stanowczo domagał się jedzenia. Rozumiałem, że była zmęczona i zdenerwowana, prawdopodobnie była również cholernie niewyspana, nawet załamana, ale żeby mówić o tym przy jedzeniu...? To chyba lekka przesada. Zerknąłem na panią E – chyba była tego samego zdania, a przynajmniej na to wskazywała jej niezbyt wyraźna mina.
-Kochanie... – zaczęła, ale Jennie nie pozwoliła jej dojść do słowa.
-Nie, mamo – powiedziała stanowczym tonem. Oczy błyszczały jej dziwnie, może z niewyspania, ale miała w nich znajomy wyraz oślego uporu, który to doprowadził Nicholasa do klęski. Nie było z nią dyskusji. Zrezygnowany odłożyłem łyżkę. – Chcę go zobaczyć. Muszę – podkreśliła. Czy mi się tylko wydawało, czy ona mówiła to z nadzieją...? – Chcę tylko wiedzieć gdzie... gdzie on jest na pewno – głos załamał jej się lekko. Pani E wyraźnie spasowała.
-Ja... Jim, Jim Valenti wie – usiadła ciężko przy stole i ukryła twarz w dłoniach. Nawet ona wymiękała przy tej władczej i zdecydowanej postawie Jennie.
-Po co? – odezwałem się w końcu, przyglądając się bacznie.
-Co po co? – Jennie wzruszyła ramionami. Dziwne, ale wyglądała na pewną siebie, jakby miała jakiś plan działania (pytanie tylko, jakie też działanie mogła mieć tu na myśli)...
-Po co chcesz to oglądać? – zapytałem. Widziałem raz zwłoki, jakiś facet władował się kiedyś pod samochód koło naszej szkoły i wszyscy się zlecieli. Słowo daję - bywają przyjemniejsze widoki.
Jennie milczała podejrzanie. Naprawdę błyszczące oczy wyglądały przerażająco w szarej twarzy, miały wyraz jakby... głodu, tak jakby coś zżerało ją od środka, i miałem nawet podejrzenie, że tym czymś był ciężkostrawny konglomerat rozpaczy i poczucia winy. Wyglądała tak, jakby była zdecydowana na wszystko i nie cofnie się absolutnie przed niczym... Nagle straszna myśl przyszła mi do głowy.
-Ty chcesz go ożywić! – zawołałem oskarżająco, acz z przerażeniem w głosie. Pani E poderwała gwałtownie głowę, a Jennie milczała tylko z zaciętym wyrazem twarzy. Teraz miałem już pewność, że ona chce wskrzesić Kyle’a! Oszalała, musiała oszaleć – to jedyne wytłumaczenie! W mojej głowie zaczęły przewijać się urywki wszystkich filmów i seriali, jakie do tej pory obejrzałem, przy czym prym wiodło „Z Archiwum X”... To zupełnie jak historia Frankensteina...! A jeśli jej się uda – to co, Kyle zamieni się w wilkołaka albo w wampira? W coś przecież musiałby się zamienić! Chodzące zombie, oto, czym, będzie! Ona oszalała, wstąpił w nią Mr. Hyde! Chryste...
-Nie możesz – jęknęła głucho pani E załamując ręce.
-Czemu? – zapytała z uporem Jennie, wysuwając do przodu brodę.
-Bo nie jesteś Bogiem, nie decydujesz o życiu czy śmierci innych – zaczęła przekonywać pani E, ale mina Jennie wyraźnie mówiła, że owszem, może. Zresztą wszyscy o tym wiedzieliśmy. No, z takimi zdolnościami... – To nie wyjdzie, Jennie. Max też kiedyś próbował... próbował pomóc mojemu przyjacielowi, ale to nie zależało od niego. Łudzisz się na próżno, nie możesz przywrócić mu życia i tylko się rozczarujesz – ciągnęła dalej madame Evans.
-Dlaczego akurat ty usiłujesz mnie zniechęcić? – zezłościła się Jennie. – Gdybyś wtedy wiedziała, że być może możesz pomóc ojcu, to wróciłabyś, prawda? Gdyby to o niego teraz chodziło, to byś mnie do tego namawiała, ale nie, tobie nigdy nie podobał się mój związek z Kyle’m, więc teraz ci to na rękę! Poza tym ojciec też był... też spotkało go to samo a Cameron jednak potrafiła uratować mu życie!
Pani E milczała – w gruncie rzeczy lwia część słów Jennie była chyba prawdą, a jak wiadomo – prawda w oczy kole i tak dalej i tym podobne.
-Ale teraz nie mamy Cameron – zauważyłem delikatnie. Zostałem już poinformowany o okolicznościach zniknięcia Cameron i akcji Marii DeLuca – Garner; Jennie nie wiedziała, ale chyba w tej chwili zupełnie jej to nie obchodziło. W każdym razie spiorunowała mnie wzrokiem. Gdyby chodziło o jakąkolwiek inną sprawę, to obie miały trochę racji, być może Jennie nawet więcej, ale w tym wypadku przychylałem się raczej do zdania pani E. Nie miałem zamiaru przykładać do tego ręki...
Jennie widać odczytała to z mojej twarzy, bowiem wzruszyła ramionami i wymaszerowała z kuchni. Pani Evans spojrzała na mnie błagalnie.
-Mógłbyś pójść z nią? – zapytała niepewnie. – Niepokoję się o nią...
-Jasne – podniosłem się od stołu. Niezbyt chętnie, ale w końcu nie mogłem odmówić. Strasznie męczące były te wakacje w Roswell, zaczynałem marzyć o chwili, kiedy w końcu wrócę do domu do Chicago, a sama myśl o studiowaniu w Las Cruces przejmowała mnie strachem. Wątpiłem, czy będę mógł normalnie żyć i uczyć się w bezpośredniej bliskości kosmitów...
Dogoniłem Jennie w połowie ulicy. Szła szybkim krokiem, więc dopasowałem się do jej tempa i szliśmy oboje w milczeniu, ja pół metra za nią. Nie miałem pojęcia dokąd zmierzaliśmy. Popatrzyłem na wyprostowane plecy Jennie. To była chyba jej ostatnia deska ratunku, jedyny pomysł, jedyna myśl, dzięki której jeszcze się jakoś trzymała. Było mi jej cholernie żal i współczułem jej gorąco, chyba nawet było mi jej żal bardziej niż Kyle’a, bo to w końcu nie on się o wszystko obwiniał i nie on teraz cierpiał. Jennie miała chyba jakiś kompleks pod tytułem... no, „przepraszam, że żyję” nie, to nie dla niej. Raczej coś w rodzaju „przepraszam, to wszystko moja wina”.
A jednak mimo woli zacząłem myśleć o tym, co powiemy reszcie świata, gdy Jennie przywróci Kyle’a z martwych. Wierzyłem, że nie było rzeczy, której Jennie nie mogłaby zrobić. Teraz wydawało mi się to naturalne i przydatne, że ona potrafiła coś takiego, tym razem moja postawa różniła się diametralnie od przerażenia, gdy Jennie po raz pierwszy pokazała mi na krzaku róży swoje zdolności. A przecież tak mało minęło czasu od tamtego dnia. Raptem dwa miesiące.
Chyba nie muszę mówić, że nie byłem specjalnie zdziwiony, gdy Jennie zatrzymała się przed jakimś budynkiem. No, raczej przed tylnym wejściem do jakiegoś budynku. Tabliczka nad drzwiami głosiła wszem i wobec że to „Kostnica miejska”. Świetna nazwa, ale raczej interesowało mnie, skąd u licha moja siostra wiedziała, gdzie w Roswell jest kostnica. Ja na przykład nie miałem zielonego pojęcia o tym, gdzie w Chicago jest jakakolwiek kostnica. Rzecz jasna nie było dla nas granic ni kordonów – weszliśmy jak zwykle bez klucza czy też zaproszenia. Zaczynałem się przyzwyczajać, co oznaczało, że po powrocie do normalnego życia będę miał kłopoty i zdziwię się, gdy drzwi nie będą się chciały same otworzyć.
Jennie miała chyba węch psa. W tych sterylnych, zimnych pomieszczeniach od razu niemal odnalazła ścianę ponumerowanych, metalowych szuflad. Bałem się trochę, że ktoś nas nakryje i będziemy mieć kłopoty, ale Jennie rzecz jasna nie poświęciła temu nawet jednej myśli, a jeśli nawet poświęciła, to w każdym razie nie dała tego po sobie poznać.
-Ta – powiedziała wskazując na jedną z szuflad. Nie mam pojęcia skąd wiedziała, że to ta, ale w końcu miałem do czynienia z rasową kosmitką. – Wysuń ją – poleciła mi sucho. Zawahałem się przez chwilę, niepewny, czy to nie przestępstwo, ale w końcu – to nasz znajomy, mogliśmy chcieć go odwiedzić po raz ostatni, jeśli ktoś by zapytał. Wykonałem posłusznie polecenie. Pociągnąłem metalowy uchwyt i szuflada wyjechała do nas swobodnie.
Stanowczo oglądałem zbyt dużo filmów – ciało było zakryte białym prześcieradłem i zrobiło mi się odrobinkę niedobrze. (Zawsze myślałem, że nie trudzą się przykrywaniem zaszufladkowanych ciał w chłodni, ale albo ja się myliłem, albo to było do innych celów.) I do tego my dwoje... jak w dobrym horrorze.
Jennie wyciągnęła rękę (widziałem, że drżała) i zdecydowanym ruchem odsunęła prześcieradło. Zbladła mocno i wpatrując w twarz postaci, cofnęła się o krok. Zaniepokoiłem się, że zemdleje, gdy wciągnęła głęboko powietrze ze świstem.
Kyle wyglądałby najzupełniej normalnie, gdyby nie siny kolor skóry. Poczułem, że zaczyna mi się robić niedobrze. Stanąłem obok Jennie i położyłem rękę na jej ramieniu.
-Nie musisz tego robić – powiedziałem do niej miękko, ale pokręciła przecząco głową.
-Muszę – odparła stłumionym głosem. – Chociaż tyle jestem mu winna.
Wyciągnęła rękę i zatrzymała ją na wysokości serca Kyle’a, a po chwili spod jej dłoni zaczęło wydobywać się jasne światło. Czekałem, aż oczy Kyle’a otworzą się, aż spojrzy na nas i rzuci jakimś żarcikiem, jak to on, ale mijały kolejne minuty i nic się nie działo. Jennie z uporem wciąż usiłowała wzmocnić jakoś swoje moce, ale bez skutku. Światło pod jej dłonią zaczęło przygasać, aż w końcu znikło zupełnie. Wiedziałem dobrze, co to oznaczało.
-W porządku, Jennie, nic się nie stało – powiedziałem łagodnie. Popchnąłem szufladę i wsunąłem ją na miejsce, poczym objąłem stanowczo Jennie i wyprowadziłem ją na zewnątrz.
-Nie mogłam – szepnęła drżącym głosem.
-Wiem – odparłem. – Nic się nie stało, wszystko w porządku – choć w sumie nic nie było w porządku.
-Nie mogłam – powtórzyła cichutko i popatrzyła na mnie bezradnie. – Nic nie rozumiem... powinnam... nie mogłam, nie mogłam...
-Wiem – powtórzyłem cierpliwie. Oczy Jennie wypełniły się łzami.
-On nie żyje – powiedziała, jej górna warga drżała leciutko. – Nie żyje... on naprawdę nie żyje... – z oczu popłynęły łzy, a usta wykrzywiły się mimowolnie w podkówkę. – Nie żyje – powtórzyła. Było mi jej serdecznie żal... Objąłem ją i przytuliłem mocno do siebie. Jennie uczepiła się mnie i zaczęła płakać cicho i rozpaczliwie.
Ja zaś uczyniłem wewnętrzne postanowienie, że gdy tylko odstawię Jennie, to zadzwonię do domu. A potem do Dave’a, zapytać jak tam jego zwierzątka. I do Pete’a. A nawet do Fran. I powiem, że niedługo wracam do domu.
Image

User avatar
Primek1
Starszy nowicjusz
Posts: 155
Joined: Mon Jul 11, 2005 10:20 pm
Location: Z KrAiNy CiEnIa :D :P
Contact:

Post by Primek1 » Sun Jul 24, 2005 2:39 pm

Ta część była świetna. I ta postawa Jennie. Żadnej histeri tylko chłodne opanowanie.... Czekam co się teraz wydarzy. Ale znając Nan będzie to bardzo ciekawe... :)

User avatar
Athaya
Zainteresowany
Posts: 298
Joined: Sun Jun 20, 2004 2:14 pm
Location: Kalisz

Post by Athaya » Sun Jul 24, 2005 5:06 pm

Tyle bólu :( Kolejna osoba umarła :cry: Nie potrafię napisać nic więcej opo za tym, że poraz kolejny poczułam smutek (jakby to coś dało) Śmierć Kyle'a przypomniała mi jak kruche jest życie ludzkie i, że trzeba pamiętać o tych którzy odeszli. Sama przeżyłam dwukrotnie śmierć kolegów w tym jeden zginął tak jak opisane jest tutaj "pod przykrywką" śmierć. Ciężko mi było czytać, ale dałam radę.

Jennie - Bardzo mi się spodobała jej postawa choć ja bym ryczała jak wół. Zresztą reakcje należą indywidualnie do każdego człowieka. Miała nadzieję, że uda sie jej uzdrowić ukochaną osobę ale... Uh, biedactwo.

Alex - Nadal nie trawie tej dziewczyny :roll: Fakt ma prawo by zachowywać się tak jak się zachowuję po tym ja sie dowiedziała kim naprawdę jest jej matka, ale bez przesady! Dużo też jest wuny ze strony Isabel, że jej nie powiedziała. Może ostatnich częściach wreszcie się coś zmieni :twisted:

Część była prześlicz choć smutna. Dziękuję Nan :cmok:
Niecierpliwie czekam na tę kolejną!
Image

Hotori
Obserwator Słów
Posts: 1509
Joined: Sat Jul 26, 2003 4:11 pm
Location: Lublin

Post by Hotori » Mon Jul 25, 2005 3:04 pm

Tak- a ja muszę się tu wtrącić. Te części - do 44 przeczytałam wcześniej niż wszyscy, ponieważ poprosiłam o to Nan przed wyjazdem :roll: Muszę tu wspomnieć , że było między nami małe nieporozumienie, które zaczęłam ja, ponieważ znów odkryłam coś a propos pomysłow...i zupełnie niepotrzebnie to zaczęłam, bo jak wszyscy wiemy- pomysły lubią się czasami powtarzać...A w tym przypadku rzecz tyczyła się Cameron - i tego kim była. Kiedy to przeczytalam lekko się zdenerwowałam, ponieważ Błękitna Rapsodia, którą piszę opiera się na parze- syn Maxa + córka Khivara. I oczywiście to jednak co innego niż tutaj u Nan, ale moje nerwy puściły, na całe szczęście juz się z Nan pojednałyśmy :wink:
'' It is easier to forgive an enemy than to forgive a friend''

William Blake

User avatar
Maleństwo
Starszy nowicjusz
Posts: 173
Joined: Mon Feb 28, 2005 8:22 pm
Location: Gdańsk

Post by Maleństwo » Tue Jul 26, 2005 4:22 pm

Uuuu, ale mi się nazbierało części, tak to jest, gdy doba jest za krótka i nie da się jej wydłużyć, aby zrobić wszystko co człowiek sobie zaplanuje.

Chciałabym Ci Nan podziękować, za te pięć części, które właśnie nadrobiłam :wink: Jeszcze mi w głowie huczy od wrażeń, które mi zapewniłaś. Nie starczyłoby na pewno czasu, aby to wszystko opisać, ale kilkoma refleksjami, które mi zaświtały w głowie podczas czytania, podzielę się.

Z tego co pamiętam prosiłaś o opinie na temat Alex...no cóż księżniczka Alex, na początku za nią nie przepadałam, ale po jej ostatnich wyczynach, wykiełkowała u mnie nić sympatii dla niej. Mogę jej tylko pogratulować, że tak dobrze poradziła sobie z tą cała prawdą, nie wiem czy mi by się tak udało. Na pewno pomogła w tym ta jej cudowna :wink: wybuchowa natura...iście książeca i nie znosząca sprzeciwu. I w końcu pojawiła się cała i zdrowa sprawczyni zamieszania i niewiedzy u Alex...Isabel 8) Oj będzie miała twardy orzech do zgryzienia...a mówiłam...mówiłam, by powiedziała prawdę córce :wink:

A teraz pora na Cameron. I tu naprawdę mnie zaskoczyłaś :shock: gdzieś podświadomie czułam, że Cameron jest dobra, że chce pomóc naszej paczce, ale...właśnie było to "ale", wywołane zapewne domysłami Liz na temat uczuć Cameron do Maxa, a także "ale", bo tak mało o niej wiedzieliśmy, bo była taka skryta i poprzez to, wywoływała u mnie jakiś niepokój. A teraz, teraz to wiem aż za dużo...Cameron córką Isabel...ups przeraszam Vilandry i Khivara. Mimo, że brzmi to dziwnie :roll: to dla mnie od teraz Alex i Cameron będą :lol: siostrami...ekh, rzeczywiście dziwne. Szkoda, że Cameron nie żyje (i Langley - teraz już nie mają obrońców, choć w sumie już im nie są potrzebni, lecz kto to wie, prawda Nan :wink: ). Najważniejsze, że pozostali przeżyli i nie było kolejnych niepotrzebnych ofiar...eh Kyle :(

No i Maria...super hero, jak to niektórzy ją nazwali. Wydaje się jeszcze bardziej odważna niż za młodu, a może po prostu jeszcze bardziej szalona :roll: Rozumiem, chciała pomścić śmierć Kyle'a, chciała pokonać wrogów, ale co by było z Bobbym, gdyby zginęła?

A na koniec Jennie :( jest dzielna, ale do czasu..."pękła" i dobrze. Płacz w pewnym stopniu zawsze pomaga. Gdy czytałam scenę próby uzdrowienia Kyle'a, to jakbym widziała w wyobraźni Maxa, gdy próbował uzdrowić Alexa...i znowu ten sam zawód i rozpacz...niestety historia lubi się powtarzać. Wniosek na koniec 45 części...mimo, że Chris wkurzył mnie swoimi wypowiedziami/myślami przy obiedzie...
...pewnie, że śmierć Kyle’a Valentiego była dla mnie szokiem i nawet wydawała się być zupełnie nieprawdopodobna, ale mój organizm stanowczo domagał się jedzenia. Rozumiałem, że była zmęczona i zdenerwowana, prawdopodobnie była również cholernie niewyspana, nawet załamana, ale żeby mówić o tym przy jedzeniu...? To chyba lekka przesada.
to takie typowo :roll: męskie? Mogę jednak powiedzieć na pewno...jak dobrze mieć starszego brata...
Dogoniłem Jennie w połowie ulicy. Szła szybkim krokiem, więc dopasowałem się do jej tempa...W porządku, Jennie, nic się nie stało – powiedziałem łagodnie. Popchnąłem szufladę i wsunąłem ją na miejsce, poczym objąłem stanowczo Jennie i wyprowadziłem ją na zewnątrz.


A teraz czekam Nan na ciąg dalszy, tyle jeszcze ciekawych zdarzeń przed nami...potyczka Alex i Isabel (ciekawe co będzie fruwało w powietrzu, gdy moce zaczną działać :wink: ), narzeczona Michael'a i Maria (biedny :lol: nasz Misiu), Isabel i Andrew...i co będzie z Maxem, czy choć trochę zacznie przypominać "starego" Maxa?

A na sequel cieszę się i to baaardzooo :mrgreen:
Maleństwo

User avatar
Nan
Hybryda
Posts: 2781
Joined: Sat Jul 12, 2003 6:27 pm
Location: Warszawa

Post by Nan » Tue Jul 26, 2005 5:23 pm

Ale znając Nan będzie to bardzo ciekawe...
Interesujące spostrzeżenie. Ja wiem, że jestem przewidywalna, ale...
Isabel nie będzie miała teraz lekkiego życia, za to Alex będzie miała ciekawsze... jej egocentryczna natura wcale w tym nie przeszkadza, wręcz przeciwnie :lol: Alex i Cameron - jak ogień i woda, nie da się ukryć. Pominąwszy różnicę wieku... No i tak, Maleństwo, resztka obrońców zginęła i ja teraz mam kłopot. Jak wiadomo, umarli raczej nie mówią i nie udzielają informacji, a w sequelu wytworzyła się dziwna sytuacja i bardzo chętnie powitałabym ducha Langleya albo Cameron... /westchnienie/
Cieszę się, że cieszycie się na sequel :twisted: bo ja również.
Mam wrażenie, że nie mam połowy rzeczy potrzebnych mi na obóz... hm. Trudno, uszczęśliwię tą wieścią tatę. Jak uda mi się sprężyć to może jednak bym się wyrobiła do niedzieli...

Wciągającej części 46 :wink:

Isabel:

Alex przypatrywała się uważnie wszystkiemu, co robiłam. Wiedziałam o tym i nieco mnie to deprymowało – nigdy nie lubiłam, gdy patrzono mi na ręce. Alex zaś już od czterech dni, czyli od naszego powrotu, właściwie nie spuszczała mnie z oka. Owszem, jakoś zaakceptowała prawdę, ale szczerze mówiąc – patrzyła na wszystko uważnie, jakby rozważając w duchu, czy może nam zaufać czy nie. Rozumiałam to, a przynajmniej wydawało mi się, że rozumiem, ale naprawdę denerwowałam się pod bacznym wzrokiem własnej córki.
-Czy mogłabyś przestać? – poprosiłam w końcu. Właśnie rozlałam kawę i o mało nie obcięłam sobie palca krojąc pomidora.
-Z czym? – zapytała spokojnie Alex, kiwając się na krześle i robiąc balony z gumy. Odwróciłam się do niej z irytacją.
-Ze wszystkim! – zawołałam. – Czemu ciągle mnie obserwujesz?
-Bo jesteś kosmitką? – zaproponowała Alex, wciąż z tym niezmąconym spokojem. Oklapłam, a Alex ze stukiem opuściła krzesło. – Super. Miło dowiedzieć się czegoś tak ciekawego o własnej matce, nie uważasz? Naprawdę bardzo się ucieszyłam, gdy ciotka Liz oświeciła mnie w tej kwestii. Musiało wam wszystkim być bardzo wesoło, gdy robiliście sobie ze mnie jaja, nie?
-Nie masz pojęcia, co to w ogóle znaczy być kimś innym – rzuciłam z irytacją. – Dziwisz się, że ci tego wcześniej nie powiedziałam? – zapytałam retorycznie, mając w myślach przygotowaną całą listę jej postępków, które nie kwalifikowały Alex jako osoby dojrzałej, z którą można poważnie pogadać.
-Nie – odparła ku mojemu zaskoczeniu Alex, formując kolejnego balona, który pękł z trzaskiem.
-Nie...? – jej odpowiedź zbiła mnie z pantałyku.
-Nie – potwierdziła. – Ty nigdy nic nie mówisz, ani mnie, ani tacie. Zawsze chciałaś, żebyśmy czytali ci w myślach i odgadywali twoje życzenia.
-No wiesz...! – zawołałam. – To nie prawda! Nigdy... nigdy nie starałam się, żebyście odgadywali moje życzenia!
-Tak ci się tylko wydaje – mruknęła Alex, odchylając się znowu na krześle. Poczułam się urażona.
-A tobie tylko wydaje się, że mnie tak dobrze znasz – odbiłam piłeczkę. – Nie wiesz, co czułam, zobaczyłaś coś jeden raz i myślisz, że pozjadałaś wszystkie rozumy. Za kogo ty się uważasz, co? – zapytałam gorzko.
-Za twoją córkę – odparła słodziutko. – Chyba nieźle ci wyszło moje wychowanie, wiesz? Ty też pozjadałaś wszystkie rozumy – zatchnęło mnie nieco. Zawsze wiedziałam, że Alex była impertynencka, ale nigdy do tej pory nie zdawałam sobie sprawy z ogromu tego zjawiska. Musiałam jednak przyznać uczciwie sama przed sobą, że być może nie zdawałam sobie z tego sprawy, bo po prostu nigdy nie znałam zbyt dobrze mojej córki. Zawsze była zbyt niezależna, żeby dać się poznać, zupełnie jak kotka, która chodzi własnymi drogami i nikomu się z niczego nie zwierza. Tak, Alex była jak syjamska kotka, piękna, miękka, koloru kawy z mlekiem, z kocimi oczami, niby przylepa, a w gruncie rzeczy całkowicie niezależna i nie dająca się ujarzmić.
-Tata wie, czy też zapomniałaś mu powiedzieć? – zapytała z dziwną grzecznością ta moja syjamska kotka.
-Wie – odparłam wzruszając ramionami. Alex uniosła jedną brew.
-No co ty powiesz? – zdziwiła się lekko. – I on też mi nie napomknął nawet słówkiem? Zaraz, to może pół Nowego Jorku wie, hm? A może ja też jestem kosmitką? Szkoda, że nie wiedziałam wcześniej, może wtedy mogłabym jakoś pomóc Peterowi, a tak daliśmy się głupio złapać.
-Gwarantuję ci, że nawet to by wam nie pomogło – zauważyłam z pewną nutką satysfakcji.
-Och, doprawdy? Chyba nie chcesz mi powiedzieć, że i ty włamywałaś się do sklepów, co? Bo to oznaczałoby, że wcale nie jestem taką czarną owcą w rodzinie – mruknęła. Jej głos aż ociekał ironią. Skąd się to u niej brało?
-Nie, ja się nie włamywałam – powiedziałam i uśmiechnęłam się pod nosem. – Ja przynajmniej nie robiłabym tego w tak głupi sposób, by dać się złapać – dorzuciłam złośliwie, obserwując uważnie twarz Alex. Spąsowiała lekko, ale przełknęła mój komentarz bez słowa.
-Skoro nie ty, to kto? – zapytała jakby od niechcenia. – Może ciotka Liz i wujcio Max, co?
Mimo woli parsknęłam zupełnie nie-pedagogicznym śmiechem. Alex spojrzała na mnie zdziwiona.
-Chyba nie chcesz powiedzieć, że to ich zapudłowali? – powiedziała z niedowierzaniem. Cóż, ja również, patrząc na chodzący ideał żony, jakim była teraz Liz, prawie nie wierzyłam, że naprawdę dwadzieścia lat temu mój ojciec razem z moim byłym mężem dokładali starań, żeby nie zostali zamknięci w więzieniu w Utah na długie lata za napad z bronią. Patrząc na Liz, grzeczną, nieco nudną nauczycielkę biologii w liceum, nikt nie przypuszczał, żeby ta kobieta kilkanaście lat temu dokonywała skoków na stacje benzynowe i kradła diamenty. Bonnie i Clyde z Pcimia Dolnego, słowo daję. Robię się zgryźliwa? Wybaczcie, to nie było rozmyślne. Ale przyznajcie sami – coś w tym jest.
Byłam niedyskretna? Jak najbardziej. Ale teraz to po prostu mnie śmieszyło, wydawało się odległe, nieważne i płaskie. Jakoś nie przyszło mi kompletnie do głowy, że Alex może o tym wszystkim wspomnieć przy Liz albo przy Jennie czy też Chrisie; dzieci Maxa z całą pewnością nie były o tym poinformowane. Choć Bogiem a prawdą, Jennie to akurat kompletnie nie obchodziło – wedle słów Liz dziewczyna uparła się, że spróbuje uleczyć tego biedaka Kyle’a, a wróciła do domu roztrzęsiona, poszła do swojego pokoju (który notabene należał kiedyś do Liz... ta rodzina miała upodobanie do przeżyć) i jak się położyła, tak leży, głucha na wszelkie prośby i błagania Liz. A propos błagań – no właśnie, Liz sugerowała mi niepewnie, że mogłabym spróbować przemówić Jennie do rozumu. Oczywiście to, że ja miałam za sobą podobne przejścia, było dodatkowym plusem – według Liz.
Alex siedziała i wykrzywiała krzesło, z drwiącą miną robiąc kolejne balony z gumy. Myślałam, że moda na balonówkę była za czasów mojej młodości, ale widać balonówka była ponadczasowa, tak jak mała czarna. Jednak mimo wszystko nie zamieniłabym tego potworka na kogoś innego. Przypuszczam, że osoba pokroju Jennie na miejscu mojej córki, po prostu byłaby zbyt nudna i idealna, zresztą, kto wtedy zabierałby mi kosmetyki? Alex miała imię po Alexie Whitmanie, ale wraz z imieniem nie przeszły na nią żadne jego cechy – ani nieśmiałość, ani opanowanie, ani łagodność charakteru... Może i dobrze. Jakoś nigdy nie potrafiłam wyobrazić sobie mojej przyszłości z Alexem, a moja Alex była za bardzo absorbująca, za bardzo skupiała na sobie uwagę całego otoczenia, żeby mogła zostawić jeszcze trochę miejsca na myślenie o innych... nośnikach tego imienia. Gdy teraz myślałam o Alexie odczuwałam coś w rodzaju... miłego rozbawienia, nie zrozumcie mnie źle. Zawsze trochę się mnie chyba bał, a muszę przyznać, że irytują mnie osoby, które się mnie boją – i okazują to.
-Mam nadzieję, że nie przyszła ci do głowy taka głupota, jak zamieszkanie na stałe w Roswell? – odezwała się Alex. Spojrzałam na nią zdziwiona. – No wiesz, ludzie na starość robią się sentymentalni, może i ty zechcesz się tu sprowadzić – dodała wyjaśniająco. – Tak tylko pytam, bo to już połowa sierpnia. O ile nie jarzysz, to mam szkołę, chyba że mam ją rzucić.
-Po pierwsze, nie jestem jeszcze staruszką w podeszłych latach – zauważyłam chłodno.
-Doprawdy? – zdziwiła się niewinnie Alex. – Ciotka Liz mówiła, że w 2047 skończysz sto lat. To chyba kawał czasu, nie? – zignorowałam jej komentarz. Któregoś dnia powiem Liz, że nie wszyscy lubią, by wypominać im wiek.
-A po drugie, to nic mi nie wiadomo o przeprowadzce do Roswell – ciągnęłam dalej udając głuchą. – Czyżbyś miała ochotę zagościć tu na dłużej? – uniosłam ironicznie brwi. Alex przeraziła się.
-W życiu! – zawołała ze szczerym wstrętem. – Już prawdziwa wieś jest znacznie ciekawsza. Chcę wrócić do Nowego Jorku, stęskniłam się za nim.
No, dobra, w to akurat mogłam uwierzyć. Też brakowało mi szklanych wieżowców, wiecznych korków, metra i widoku na Central Park z okien kuchni.
-Nie wiedziałam, że tak lubisz Nowy Jork – rzuciłam mimochodem, siadając w końcu przy stole z moją kawą (tą samą, którą wcześniej udało mi się rozlać).
-Ty mnie w ogóle nie znasz – Alex wzruszyła ramionami. A mnie zamurowało. Nie to, żebym tego wcześniej nie odczuwała, ale... do tej pory liczyłam, że ten stan rzeczy może ulec zmianie, bo nikt się nie przyznawał i nie nazywał tego głośno po imieniu. A teraz Alex to zrobiła – trudno, mglista do tej pory idea stała się bolesną prawdą, faktem, elementem rzeczywistości. Teraz już naprawdę nie znałam Alex, obie się zresztą nie znałyśmy, choć mieszkałyśmy pod jednym dachem przez tyle lat. To troszeczkę przerażające, tym bardziej, że Alex powiedziała to takim tonem, jakby mówiła o pogodzie albo o czymś innym, zupełnie neutralnym. Patrzyła na mnie tak samo, jak zwykle, z mieszaniną obojętności i zaciekawienia, jakie odczuwa się wobec jakiegoś egzotycznego, niezwykłego zwierzęcia. Chyba dziesięć lat temu ktoś powinien sprać jej skórę, żeby poznała granice, bo miała w sobie coś z rzymskiego cesarza Kaliguli.
-Alex, kim ty chcesz zostać, co? – zapytałam słabo i zupełnie bez związku, choć tak naprawdę to powinnam teraz już być w drodze do Liz.
-Ja? – zdziwił się ten potworek zaskoczony moim pytaniem. – Kandydatem demokratów do senatu.
Poczułam się nieco ogłuszona tą odpowiedzią. Dość... hm, niezwykłe. Nie byłam tylko pewna, czy ona mówi serio czy sobie ze mnie kpi.
-Do senatu...? – powtórzyłam mimo woli. Nie sądziłam, że interesuje ją polityka, myślałam, że chce zostać modelką albo aktorką, jak większość dziewczyn w jej wieku...
-No. I prowadzić słowne potyczki z republikanami, i rozgniatać ich w proch, zbijać z satysfakcją ich kolejne argumenty, patrzeć, jak się wiją, kulą i błagają o litość – ciągnęła z błyskiem w oku. – Z trybuny, rzecz jasna. A potem zostanę sekretarzem stanu a potem zostanę prezydentem.
Matko. Chyba mówiła to z całą powagą. Naprawdę jej nie znałam... W każdym razie wiem jedno – niech Bóg ma w swojej opiece Amerykę, gdy Alex osiągnie odpowiedni wiek, by brać udział w życiu politycznym...

***

Maria:

Nie uważacie, że dwa pogrzeby w ciągu głupich trzech miesięcy to trochę za dużo? Stanowczo Los, Przeznaczenie czy inne świństwa znacznie przesadziły, urozmaicając moje monotoniczne życie. Zresztą – czy ja się kiedykolwiek na nie skarżyłam? No, dobrze, może kiedyś, ale to było dawno temu. I nieprawda. Teraz byłam stęskniona normalności i spokoju, nawet tej nudy i rutyny – choć dobrze wiedziałam, że raczej nie miałam na to większych szans, w końcu mieszkałam w Roswell. To jest upokarzające, kiedy miasto, w którym mieszkasz., determinuje twoje życie. Kosmici i kosmici, gdzie nie spojrzeć tam kosmici. Jesz kosmiczne dania, chodzisz po kosmicznych ulicach, ubierasz się w sklepach, jeśli nawet jakimś cudem bez kosmicznych ciuchów, to z kosmicznymi cenami i nazwami, pracujesz przy kosmitach i rozmawiasz z kosmitami. A nawet – pozwalasz, żeby kosmita cię całował! Oczywiście nie dość na tym, dzieci, które masz z kosmitą, też są kosmitami, choćby się wydawały najzupełniej ludzkie (mówię tu o potomstwu państwa Evans, nie o sobie), i nawet śmierć w tym mieście musi być kosmiczna. Ciekawe, czy na innej planecie jest takie miasto, które do złudzenia przypomina Ziemię. Na tym całym Antarze tam. Rzecz jasna nie zobaczę i nie dowiem się tego, ale wciąż miałam wrażenie, że ktoś po prostu zamienił ziemskie Roswell na Roswell antarskie – to jedyne logiczne wytłumaczenie.
Atmosfera w domu była przygnębiająca. Choć to za mało powiedziane. Jim usiłował udawać mężnego, ale kiepsko mu to wychodziło. Nic dziwnego, Kyle był jego jedynym synem. Nie mam pojęcia, co bym zrobiła, gdyby Bobby... nie, nawet o tym nie myśl, nie wolno ci! W każdym razie chyba znienawidziłabym tego, kto był tego sprawcą. To znaczy – kosmitów. Tak mi się wydaje. Po śmierci Alexa, kiedy okazało się, że to była Tess – szczerze jej nienawidziłam, potem to uczucie zbladło i jakby rozmyło się nieco. Ale nie Jim, lojalny w każdej sytuacji. Nie, on po prostu przyjął to do wiadomości, nie obwiniając nikogo, ale szczerze mówiąc – wyglądał okropnie. Na dobre dziesięć lat starszego.
Moja matka też była załamana. W końcu traktowała Kyle’a jak własnego syna, dorosłego, więc sprawiającego mniej kłopotów (choć, jak to mówią – małe dzieci, mały kłopot, duże dzieci – duży kłopot, sprawdzenie prawdziwości tego było dopiero przede mną). Nic dziwnego, mnie nie było tu kilkanaście lat, a moja matka uwielbia piec, Kyle zaś zżerał wszystko. Ale tak poważnie, to sądzę, że naprawdę zastępował jej mnie, pozwalając się o siebie troszczyć, gotować obiadki i dłubiąc w samochodach razem z Jimem. Bo w gruncie rzeczy Amy potrzebowała kogoś do dbania i gotowania – zwłaszcza po moim wyjeździe. Dziewiętnaście lat przebywania w towarzystwie Kyle’a naprawdę zrobiło swoje.
Od tej kosmicznej hecy upłynął prawie tydzień – a w każdym razie tydzień od czasu, gdy ostatni raz widziałam Cameron. Został po niej dosłownie pył – i nic więcej. Aż głupio – w jednej chwili był człowiek, sympatyczna kobieta, a w następnej zamienia się w kupkę pyłu.
Wyjście z tego labiryntu było koszmarem. To prawdziwy kretyński labirynt, czy jak tam nazywał się ten labirynt od Minotaura, w dodatku cały czas bałam się, że coś złapie mnie za ramię, albo że jakiś Skór nagle pojawi się przede mną, pomimo rozwalenia przekaźnika. Nawet nie musiałby wysilać się z zabijaniem mnie, dostałabym zawału serca. Ku mojej uldze całe miasto było jak wymarłe, pełne tylko tego kurzu ze Skórów. Wystartowałam jak Schumacher, i w rekordowym tempie pokonałam trasę Coppers Summit – Roswell. Potem jakoś tak nie bardzo widziałam się z Michaelem na przykład, bo pojawiły się problemy natury, że tak powiem, administracyjnej – trzeba było zainteresować się zarówno domem, jak i warsztatem... Nie miałam serca zwalać tego na Jima, ale był mały kłopot – nie miałam bladego pojęcia, co powinnam była zrobić. Na razie złapałam starszego mechanika, który pracował u Kyle’a, i poleciłam mu pracować dalej w zastępstwie brata, przynajmniej chwilowo, żeby dokończyć to, co musiało być ukończone, przynajmniej do czasu pogrzebu.
Ale był też problem, tym razem dotyczący czegoś innego. Mianowicie zbliżał się początek roku szkolnego. Kosmiczne sprawy kosmicznymi sprawami, ale musiałam zadbać o edukację Bobby’ego. Istniało chyba tutaj coś w rodzaju szkoły podstawowej, choć moje wspomnienia z tego okresu nie są jakieś nadzwyczajne. To chyba naturalne, że chwilowo raczej nie miałam głowy do spotkań towarzyskich, nie miałam nie tylko głowy, ale i ochoty.
Miałam wyjątkowo napięty program. Postanowiłam rano pójść do szkoły i zapisać Bobby’ego na jakieś zajęcia, a potem zmusiłam się do pójścia do domu Kyle’a. Nikt nie był tam od tygodnia – należało chociaż przewietrzyć dom czy coś takiego...
Wszystko wyglądało tak samo jak zawsze. Nieco straszne. Smoki wciąż straszyły przyklejone do szyby. Jakoś nie spełniły swojej powinności i nie ochroniły mojego brata. Postanowiłam odlepić je w pierwszej kolejności, może zamiast chronić, ściągają pecha. Kto wie. Westchnęłam ciężko i wygrzebałam z torebki klucze.
Dzwonki wietrzne przed wejściem dźwięczały cicho. Miały odpędzać złą energię. Choć może to nie ich wina, w końcu Kyle zginął nie u siebie w domu, a w Crashdown – tam nie było żadnych dzwonków. Może za to czas pomyśleć o jakiejś zmianie pracy. Nie chciałam przez całe życie być kelnerką.
W środku też nic się nie zmieniło, jeśli nie liczyć cienkiej warstewki kurzu na meblach i pewnego zaduchu. A, nie, coś jednak było innego. Być może to tylko moje wrażenie, spowodowane prawdopodobnie nastrojem, ale miałam wrażenie... chociaż to strasznie głupie i bezsensowne... że ten dom w jakiś przedziwny sposób odczuwał brak swojego właściciela. Wiem, to idiotyczne, ale po prostu miałam takie wrażenie. Nie potrafiłabym rzecz jasna wskazać palcem skąd mi się to brało, ale... Wydawało mi się również, że ten dom nie życzył sobie jakichkolwiek zmian uczynionych obcą ręką. Chyba kosmici rzucili mi się na mózg, trudno, nic na to nie poradzę. Wiedziałam, że przecież nic mnie tu nie pogryzie, ale nie śmiałam nic zrobić. Otworzyłam tylko okna, podlałam kwiatki i usiadłam na brzegu kanapy, patrząc tępo w wyłączony telewizor.
Niemal podskoczyłam w miejscu, gdy dzwonki wietrze przy drzwiach dźwięknęły, wyraźnie trącone czyjąś ręką. Odwróciłam się gwałtownie i odetchnęłam z ulgą widząc postać Jennie.
-To ty – mruknęłam. – Myślałam... – urwałam i przyjrzałam się uważniej Jennie, stojącej niepewnie w progu. Jakoś ta dziewczyna nie przypominała mi zupełnie tej, którą poznałam. Znikła gdzieś jej pełna wyższości postawa, wyniosłość i opanowanie, zniknął stoicki spokój. Teraz wyglądała po prostu na bardzo wymiętą i bardzo nieszczęśliwą, i mimo wszystko stanowczo jej współczułam. Biedna dziewczyna. Za dużo zwaliło jej się na głowę, nawet jak na córkę Maxa i Liz, których tolerancja na przeciwności losu była zaiste ogromna.
Wskazałam ręką na kanapę, dając jej do zrozumienia, żeby usiadła. Przez chwilę siedziałyśmy obie w milczeniu, każda z nas pogrążona w swoich dość niewesołych myślach, ale w końcu nie wytrzymałam. Byłam ciekawa, czemu Jennie tu jest – z tego, co wczoraj mówiła Liz, to Jennie popadła w dziwny rodzaj otępienia.
-Dlaczego tu przyszłaś? – zapytałam ostrożnie, usiłując ukryć własne zaciekawienie.
-Bo nie mogłam już znieść mojego pokoju – mruknęła z niechęcią. – Jeślibym tam została dłużej, to bym zwariowała.
No, wierzę jej, tym bardziej, że znając Liz, niby daje jej święty spokój, ale tak naprawdę zagląda co pięć minut sprawdzając, czy wszystko w porządku, tak, jakby Jennie miała jakieś samobójcze zapędy. Nie zrozumcie mnie źle, bardzo lubię Liz, uważam, że jest świetną matką, ale czasami każdy przesadza. Może Jennie po prostu wyszła, bo nie mogła już tego dłużej znieść.
-Chcesz... chcesz zostać tu sama? – zapytałam delikatnie. Potrząsnęła głową.
-Nie – odparła krótko. Zaskoczyła mnie – ale z drugiej strony, chyba nie miała tu żadnej przyjaciółki, ta jej jakaś... jakaś na E chyba... była zupełnie gdzie indziej i z tego co wiem, to nie była wtajemniczona. Dobrze, możemy sobie posiedzieć.
-To boli – odezwała się niespodziewanie Jennie.
-Wiem – skinęłam głową. – Ale z czasem będzie bolało mniej i nauczysz się z tym żyć.
-Ale jak przestanie boleć, to zapomnę.
-Nie zapomnisz – odparłam z pełnym przekonaniem.
-Ja przynoszę pecha, ciociu – oznajmiła z rezygnacją. Wydało mi się to troszeczkę pompatyczne, ale dyskretnie ukryłam uśmiech.
-Dlaczego tak sądzisz? – zapytałam.
-Ojciec umarł. Kyle umarł. Langley umarł. Cameron też – wyliczyła Jennie. – Przynoszę pecha. Aż boję się pomyśleć, kto następny.
-Zwariowałaś, skąd ci to w ogóle przyszło do głowy, co? – zdziwiłam się. – Poza tym przecież twój ojciec żyje, odnalazł się i wrócił do domu, więc coś mi się tu nie zgadza w tym twoim rozumowaniu – zażartowałam lekko.
-To nie jest mój ojciec – Jennie pokręciła głową. – Ja wiem, że nie powinnam tak mówić, ale... to po prostu nie jest on, tamten był inny.
-Pewnie, że był inny – przytaknęłam. – Ty też jesteś inna.
-To coś innego – mruknęła Jennie. – On nic nie pamięta, równie dobrze można by mu powiedzieć, że na przykład Alex jest jego córką i też by uwierzył. Nie pamięta ani mnie, ani mamy. I jak może być moim ojcem, skoro nic nie pamięta?
Więc tu leżał pies pogrzebany. Hm. A swoją drogą to zastanawiające, że ona zdecydowała się to powiedzieć właśnie mnie. Choć nawet mi to pochlebiało.
-Daj mu szansę – poradziłam spokojnie w stylu szkolnego psychologa. – Myślę, że jego to boli bardziej niż ciebie. Nie skreślaj go od razu, a spróbuj mu pomóc.
Ależ to mądrze zabrzmiało. Nie spodziewałam się, że to mi tak ładnie wyjdzie, może lepiej poszukać pracy jako psycholog – amator. Co nie zmienia faktu, że istotnie życzyłam jej, żeby postarała się jakoś pomóc Maxowi. Może to przynajmniej trochę ją zajmie.
-Pójdę już – Jennie podniosła się z kanapy. Zawahałam się przez chwilę – ale w sumie, czy to komuś zaszkodzi? Odpowiedź brzmi: nie.
-Jennie! – zawołałam za nią. Popatrzyła na mnie pytająco, bez zbytniego entuzjazmu. – Pewnie... zresztą, nie wiem, czy wiesz... w każdym razie mój brat chyba naprawdę bardzo cię lubił. Nie widziałam go takim od lat... od wielu lat – żeby być ścisłym, to nie widziałam go takim od czasu odejścia Tess Harding. Niech mówią co chcą, że traktował ją jak członka rodziny, Maria DeLuca – Garner i tak wie swoje. – Jeśli... jeśli chcesz, to weź coś sobie. Na pamiątkę albo coś.
Jennie stała przez chwilę w milczeniu i zwątpiłam, czy zrobiłam dobrze. Może nie należało jej tego mówić? Może należało trzymać język za zębami? To na ogół jest bezpieczne... Ale już po chwili Jennie odblokowało.
-Płyty – wyszemrała cicho zdławionym głosem. – Kyle ma... miał płyty w samochodzie. Chcę jedną z nich.
Przyznaję, że byłam lekko zdziwiona jej prośbą. Jakieś zdjęcie, dzwonki wietrzne ewentualnie, albo figurkę Buddy – choć można też chcieć i płytę. Nawet jest bardziej użyteczna niż figurka Buddy, która tylko stoi i się kurzy.
-Nie ma sprawy – odparłam. – Weź ich więcej.
-Chcę tylko jedną – Jennie pokręciła głową. – Aerosmith. Nie ma ciocia nic przeciwko...?
Ciocia nie miała nic przeciwko. Jak dla mnie dziewczyna mogła wziąć wszystkie płyty, kasety i inne takie. Jeśli jej to w jakikolwiek sposób ma pomóc albo coś takiego – to nie mam nic przeciwko.
Wyszłam z domu, zamykając za sobą starannie drzwi, i ruszyłam w kierunku Crashdown. Najwyższa pora, dopracuję do końca miesiąca i poszukam innej pracy. Nie było mi tam źle, ale słowo, nie każdy chce być kelnerką do końca swoich dni. W połowie drogi dogonił mnie Michael.
-Hej – mruknął na dzień dobry.
-Hej – odparłam nie zwalniając kroku.
-Jak się trzymasz? – zapytał z niepokojem.
-Dobrze – istotnie, po powrocie z tego przeklętego Coppers Summit trzymałam się całkiem nieźle.
-Ostatnio rzadko się widywaliśmy – zauważył jakby od niechcenia. No coś ty? Doprawdy? Nie zauważyłam tego. Być może dlatego, że ostatnio mam na głowie pogrzeb brata. A, nie, zaraz! Coś mi się jeszcze przypomniało. Pewna blondynka, która wyglądała jakby właśnie zsiadła z konia i z uporem twierdziła, że była ni mniej ni więcej jak jego narzeczoną! No tak, to było bardzo interesujące.
-A wiesz, była w Crashdown pewna dziewczyna – powiedziałam, zerkając na niego kątem oka.
-No, fajnie – Michael nie zwrócił na moje słowa zbytniej uwagi. – Może wpadłbym wieczorem do Bobby’ego, co? O ile, rzecz jasna, nie masz nic przeciwko.
-I ta dziewczyna miała blond włosy i szare oczy. I miała takie śmieszne imię, zupełnie jak chłopak – Harry – ciągnęłam dalej, pomijając jego słowa, wciąż jednak przyglądając mu się z uwagą. Tym razem Michael zatrzymał się jak rażony piorunem. – Jak ona się nazywała... Harry... Harry... Harry McCarthy chyba.
Strzał w dziesiątkę, Mario. Ten palant Guerin stał jak ogłuszony. Czyżby więc znał Harry McCarthy? – Pogadałyśmy sobie trochę – dodałam. Oczy Michaela powiększyły się zabawnie, ale mnie jakoś nie było za bardzo do śmiechu. – A wiesz, co było najzabawniejsze? Że ta Harry powiedziała mi, że macie wziąć ślub i że jej tatuś ma na ciebie przepisać całą ziemię. Fajnie. Mogłeś się pochwalić, że masz narzeczoną, wiesz, takimi rzeczami ludzie na ogół się dzielą z innymi – dorzuciłam zgryźliwie.
-Maria... to nie tak! – zawołał Michael i ruszył za mną kłusem. – Zatrzymaj się do diabła, to ci wszystko wyjaśnię. Nie mam żadnej narzeczonej!
-Doprawdy? – zmierzyłam go zimnym wzrokiem. – Ona twierdzi inaczej.
-Ona jest wariatką! – zezłościł się Michael.
-Powiedz jej to, ucieszy się – zaproponowałam i weszłam do kafeterii. Michael rzecz jasna wdreptał natychmiast za mną.
-Wszystko ci wytłumaczę...! – zawołał, ale niestety biedaczek nie miał czasu nic mi tłumaczyć – od jednego ze stolików poderwała się właśnie rzeczona Harry i podskoczyła do Michaela.
-Michael, w końcu! – krzyknęła żwawo. – Mój Boże, a ja pognałam za tobą do Albuquerque! No, nie przywitasz się ze mną?
Rzuciłam Michaelowi wyniosłe spojrzenie i z dumną miną pomaszerowałam na zaplecze.
Niech się wypcha.
Image

User avatar
Athaya
Zainteresowany
Posts: 298
Joined: Sun Jun 20, 2004 2:14 pm
Location: Kalisz

Post by Athaya » Tue Jul 26, 2005 6:05 pm

Ooooooo! Co za ulga dla moich zmęczonych paluszków pisaniem prologu nowego opowiadania :lol: I oderwanie się choc nad chwilkę od myśli, że za 11 minut będę siedzieć na fotelu dentysty, który będzie mi wiercił w zębie :evil:!!

Isabel- Amoże raczej Alex :twisted: Ta cześć ostudziła moje serdusz wzdględem tej małej :lol: Bardzo mi się spodobała rozmowa między mamą, a córką! Alex w politycznym światku za parę lat :lol: Eh... Rozbawiłaś mnie.
Maria - również zyskała moją synpatję, ale nie wiem dlaczego :roll: Tylko, dlaczego ona wciąż tak chłodno traktuje Michaela!

Śliczna część! Dziękuję ci Nan za nią :cmok: I czekam na następną. A jeszcze bardziej to na ten seqel :twisted:
-----edit-----
wizyte przezyłam, ale teraz znów katuję moje palce :lol:
Last edited by Athaya on Tue Jul 26, 2005 11:08 pm, edited 1 time in total.
Image

User avatar
Primek1
Starszy nowicjusz
Posts: 155
Joined: Mon Jul 11, 2005 10:20 pm
Location: Z KrAiNy CiEnIa :D :P
Contact:

Post by Primek1 » Tue Jul 26, 2005 8:25 pm

Świetne. Zresztą wszystko co piszesz lub tłumaczysz Nan jest świetne. Maria jest troche zdruzgotana, ale cóż ma prawo. Jennie.. Dobre, że mogła się komus wygadać, niech dziewczyna odpocznie biedna. Gdyby mi ktos kogo kocham tak nagle umarł to i ja bym się załamał nappewno a ona sie trzyma. Tak trzymać. Z niecierpliwością czekam na nastepna część.

Magea
Fan
Posts: 536
Joined: Sun Sep 19, 2004 8:06 pm
Location: Wrocław
Contact:

Post by Magea » Wed Jul 27, 2005 9:28 pm

Kurczę ile się nazbierało tego do przeczytania .. 42, 43, 44, 45, 46 ... :lol:
:)

User avatar
Maleństwo
Starszy nowicjusz
Posts: 173
Joined: Mon Feb 28, 2005 8:22 pm
Location: Gdańsk

Post by Maleństwo » Wed Jul 27, 2005 11:13 pm

Poprzednio w ferworze nadrabiania aż pięciu części, zapomniałam wspomnieć o czymś co "rzuciło mi się w oczy" w 43 części...
bo to jak...Matka chrzestna – powtórzyła Cameron, przechodząc przez kolejny punkt kontrolny. – To trochę tak, jak na statku... Wiesz, we wszystkich salach...

Coś mi to przypomina, nieprawdaż Nan :wink: z miłości do morza nigdy się człowiek nie wyleczy, jak już raz wpadł to koniec :cheesy:
Nan wrote:Maleństwo, resztka obrońców zginęła i ja teraz mam kłopot. Jak wiadomo, umarli raczej nie mówią i nie udzielają informacji, a w sequelu wytworzyła się dziwna sytuacja i bardzo chętnie powitałabym ducha Langleya albo Cameron...

Jakoś ten duch kojarzy mi się z filmem "Uwierz w ducha", ale to przecież nie ta bajka :wink: A tak nawiasem mówiąc to mogłoby być ciekawe :roll: Wolałabym jednak chyba ducha Cameron...

Nie powiedziałbym po tej części, że Isabel ma ciężko. Raczej jej się upiekło, a to za sprawą Liz, która Alex względnie wszystko wyjaśniła. A szkoda, że tak wszystko "rozeszło się po kościach". Liczyłam na większe grzmoty w wykonaniu Alex, choć kilka słów prawdy padło...
Ty nigdy nic nie mówisz, ani mnie, ani tacie
Jakby Alex znała :roll: przeszłość...może jednak w jej genach też coś się skrywa, albo po prostu jest dobrą obserwtorką.
...wiedziałam, że Alex była impertynencka, ale nigdy do tej pory nie zdawałam sobie sprawy z ogromu tego zjawiska...
A ja bym po prostu powiedziała, że jest niewychowana. To rzeczywiście istny potworek, jak to dobrze określiła później Isabel.

A te słowa jako matkę by mnie zaniepokoiły...
...po prostu nigdy nie znałam zbyt dobrze mojej córki
i coś bym z tym zrobiła...ale teraz to już chyba raczej :roll: na to za późno.

Widzę, że z Alex wychodzą przywódcze instynkty :lol: ...Alex prezydentem :wow: Nigdy, Boże ratuj! I jeszcze na dodatek te jakieś :roll: mordercze ciągotki...
rozgniatać ich w proch...patrzeć, jak się wiją, kulą i błagają o litość
Gdy teraz myślałam o Alexie...Zawsze trochę się mnie chyba bał, a muszę przyznać, że irytują mnie osoby, które się mnie boją – i okazują to.
Nan czyżbym wyczuła lekką niechęć do pary Isabel/Alex? Niemożliwe, chyba raczej się mylę.

A najbardziej co, a w sumie kto, mnie ujął w tej części, to Maria i jej zachowanie względem Jennie. Może to i dziwne, ale wiele razy spotkałam się z tym, że łatwiej to co boli, co gniecie, mówi się obcej osobie. Może dlatego, że ta osoba nie ocenia, nie krytykuje...Choć Maria przecież w sumie nie jest obca. Jest ciotką, przyszywaną, ale zawsze ciotką :wink:

I na koniec na mojej twarzy pojawił się :haha: i to podwójny! Narzeczona powróciła, biedny Michael :lol: A Maria, pozazdrościć opanowania. Jestem naprawdę pod wrażeniem :wink:

I...jak mogłaś Nan zakończyć w takim momencie, kiedy kolejna część? Mam nadzieję, że jeszcze przed Twoim wyjazdem...
Nan wrote:Mam wrażenie, że nie mam połowy rzeczy potrzebnych mi na obóz...
Udanego wypoczynku! :mrgreen:
Maleństwo

User avatar
Nan
Hybryda
Posts: 2781
Joined: Sat Jul 12, 2003 6:27 pm
Location: Warszawa

Post by Nan » Thu Jul 28, 2005 7:31 am

Matko, co ja tu robię?! Yh, autobus... No dobra. W telegraficznym skrócie - Athaya rozumiem w związku z dentystą :wink: - Magea oto kolejna część - tak, morze jest jak narkotyk, nie da się ukryć - Uwierz w Ducha już kiedyś pisałam, nie będę dublowała samej siebie :P - Alex się jeszcze rozwinie, spokojnie, ale cieszą mnie ogromnie słowa pod jej adresem - Stargazer=znudzenie :P - przypominam, że do końca 3 części. Jutro, pojutrze...? I będziecie mieć caaałe dwa tygodnie na zostawienie mi komentarza :lol:

Wyjaśniającej części 47.


Jennie:

Wracałam do domu, ściskając w ręku płytę Aerosmith, myśląc intensywnie o tym, co powiedziała ciotka Maria. Wiem, wstyd się przyznać – ale jakoś zupełnie nie odczuwałam do ojca tego, co powinno się odczuwać, albo co ja odczuwałam gdy myślałam o moim tacie – tym prawdziwym, którego wspomnienie zawsze było ze mną. Pewnie, być może hołdowałam mojej własnej wyobraźni – postaci, jaką sama sobie wykreowałam. Ale nie mogłam zmusić się do tego, żeby choćby spróbować do niego dotrzeć. To było po prostu tak, jakbym mieszkała w jednym domu z kimś, kto przeszedł operację plastyczną i stara się wskoczyć na miejsce taty. Nie chciałam na to pozwolić i jak mogłam unikałam przebywania z nim sam na sam – po prostu się bałam. Siebie, jego, własnych wspomnień. Zupełnie nie przypominał ojca takiego, jakim go pamiętałam – silnego, zdecydowanego i opiekuńczego. Za bardzo przypominał dziecko. Wiem, że nie powinnam nawet tak myśleć, że powinnam być szczęśliwa, że on wrócił, ale nie chciałam takiego ojca. A ciotka Maria twierdziła, że powinnam dać mu szansę i jakoś pomóc. Nie wiem właściwie, czemu zwróciłam się z tym właśnie do niej. Może po prostu musiałam o tym komuś w końcu wspomnieć. Nie mogłam powiedzieć mamie, ciotka Isabel... raczej nie miałyśmy wspólnych tematów. Chris albo wuj Michael by mnie nie zrozumieli. Po raz pierwszy w życiu odczuwałam też ból, że nie mogę pogadać o tym z Eve. Moja przyjaciółka, jedyna jaką miałam, nawiasem mówiąc, nie miała bladego pojęcia o sytuacji, w jakiej się znalazłam, i dotarło do mnie, że teraz coraz częściej będzie tak, że jedna Eve nie będzie w stanie być razem ze mną zawsze, i zawsze doradzić i wysłuchać. Była jedna osoba, która by mnie wysłuchała i zrozumiała, ale do niej akurat nie mogłam się zwrócić – to był Kyle.
Ścisnęłam mocniej płytę w ręku. Aerosmith. Kojarzyło mi się z pewnym letnim popołudniem sprzed... ilu? Czterech tygodni? Wydawało się, że od tamtego zupełnie niewinnego dnia minęły wieki. Pomyślałam, że Kyle złamał obietnicę. Obiecał mi wtedy, że któregoś dnia znów powtórzymy naszą małą wycieczkę. Zgodnie z moimi ówczesnymi przeczuciami, za ten jeden dzień wolności słono zapłaciłam. Zbyt słono. Choć nie wiem, czy cofnęłabym to, gdybym miała taką możliwość. Tak, Kyle byłby żywy... być może. A może i nie. Może żylibyśmy razem długo i szczęśliwie, a może wolałby Cameron. Zresztą, czy takie dywagacje miały sens teraz? Nie. Nie potrafiłam nawet przywrócić Kyle’a do życia, więc co tu mówić o cofaniu się w czasie.
Tak, Kyle’owi nie mogłam pomóc – już to zaakceptowałam, a przynajmniej miałam taką nadzieję. Nie byłam pewna, czy mogę jeszcze kiedykolwiek komuś pomóc. I choć po tej ostatniej wizycie u Kyle’a postanowiłam sobie stanowczo, że raz na zawsze zapomnę o moich zdolnościach, nigdy więcej do niczego ich nie użyję. Ale ciotka Maria twierdziła, że powinnam jakoś pomóc ojcu. W jaki sposób mogłam to zrobić? Ja widziałam tylko jeden sposób, niestety – z użyciem moich nieszczęsnych zdolności. Nie przyszło mi wtedy do głowy, że ciotka raczej nie to miała na myśli... Na szczęście nikomu nie wpadło na myśl winić mnie za opaczne zrozumienie ciotki, ba – chyba nawet nikt tego nie zauważył.
W końcu – pamięć nie jest czymś, co można komuś zabrać. Na przykład ludzie z amnezją – przecież nikt im nie zabierał wspomnień, tylko gdzieś im się zawieruszyły. Gdzieś były. I czasami po prostu potrzebne było coś, żeby ich odblokować. Żeby zabrać wspomnienia trzeba by chyba wyciąć kawałek mózgu, tak mi się przynajmniej wydaje, na zdrową logikę. Może więc po prostu Khivar i Nicholas tylko to tak sprytnie ukryli, że nikt nie mógł tego znaleźć. Z tego, co wiedziałam, to raczej zostawili jego mózg w spokoju – przynajmniej fizycznie. Usiłowałam sobie przypomnieć, co takiego na ten temat mówiła Cameron. Coś o Khivarze i Nicholasie, że zabrali raz na zawsze. A jednak ja byłam przekonana o czymś zupełnie innym – to znaczy zaczynałam być o tym przekonana. Im więcej o tym myślałam tym bardziej byłam tego pewna. Nie było już nikogo z oprawców ojca. Mogło mi się udać. Może przynajmniej w ten sposób jakoś wyrównałabym rachunki.
Do domu wróciłam z gotowym planem działania – który opierał się w głównej mierze na spontaniczności – co będzie to będzie i zrobię to, co będzie wydawało mi się słuszne. Teraz zostało mi już tylko przekonać mamę i ojca.
-Gdzie byłaś? – zapytała mama z wyrzutem na mój widok.
-U Kyle’a – odparłam. – To znaczy w jego domu – dorzuciłam na wszelki wypadek. – Maria też tam była - rozejrzałam się dookoła. Byłyśmy w Crashdown, ale jak dla mnie było tu za dużo ludzi. – Możemy... możemy pójść na zaplecze? – spytałam niepewnie. Mama popatrzyła na mnie z niepokojem.
-Coś się stało? – zmarszczyła brwi.
-Nnie – mruknęłam. – Mam tylko pewien pomysł... możemy pójść na zaplecze?
Mama skinęła bez słowa głową. Wyszłyśmy na zaplecze; to też nie było idealne miejsce, tuż obok była kuchnia, każda z kelnerek mogła tu wejść w każdej chwili po keczup czy też nowe serwetki, ale trudno.
-Więc? – zapytała mama, wciąż z zaniepokojoną miną. – Co się stało?
-Chodzi o ojca – oznajmiłam i zamilkłam. Mama wpatrywała się we mnie z napięciem, nie bardzo rozumiejąc o co mi chodzi.
-A dokładniej? – odezwała się w końcu, gdy milczałam przez dłuższą chwilę.
-Chodzi o to, jaki jest – wydusiłam w końcu z siebie i utkwiłam wzrok w płycie, którą ściskałam z ręku. – Czy nie chciałabyś, żeby był taki jak kiedyś...? No wiesz...
-Cieszę się, że w ogóle jest – mruknęła mama. – Poza tym obie wiemy, że nie może być tak, jak kiedyś, prawda Jennie?
Jej pytanie zawisło między nami.
-Jennie? – powtórzyła mama i uniosła palcem moją brodę. – Hej. Czy jest coś, o czym nie wiem, a co powinnam wiedzieć?
-Wydaje mi się... – nabrałam głęboko powietrza. Nie wiem, być może się myliłam – ale co szkodziło mi spróbować? – Wydaje mi się, że mogę to zmienić.
Tym razem to mama zamilkła. Opuściła ręce i wpatrywała się we mnie twarzą Sfinksa.
-Tak mi się wydaje, nie jestem pewna, rzecz jasna, ale jeśli nie chcesz, to ja nie tego... – zaczęłam się plątać. Zupełnie nie wiedziałam, co powinnam odczytać z miny mamy.
-Jak? – przerwała mi głuchym głosem.
-Jja... nnie wiem dokładnie... – zająknęłam się nieco. No bo – jak wytłumaczyć, że tak mi się wydaje? Albo że byłam do tego przekonana, choć nie miałam żadnych podstaw, żeby tak sądzić? Cóż, to chyba kolejny kiepski pomysł, podobnie jak próba uzdrowienia Kyle’a... – To... pójdę już na górę – zaczęłam się powoli wycofywać. Znowu odczuwałam potrzebę posłuchania starej i wysłużonej płyty Buena Vista Social Club, choć znałam ją na pamięć.
-Stój – mama złapała mnie za rękę, niemal przyprawiając mnie o atak serca. Chryste. Tyle przetrwałam, i inwazję obcych, i odejście przyjaciela, a własna matka powoduje u mnie palpitacje serca! – Jak chcesz to zrobić? – zapytała mrużąc lekko oczy.
-Nie wiem dokładnie – bąknęłam. – Ale sądzę, że mogłabym... poza tym ściskasz mi rękę.
-Zranisz go? – brzmiało następne pytanie. Jasne, co znaczy zmiażdżenie córce kości.
-Postaram się nie – odparłam spokojnie. – Możesz mnie puścić? Hamujesz dopływ krwi do mojej ręki – poskarżyłam się.
-Przepraszam – mruknęła mama. – Porozmawiam o tym z Maxem. Ale jesteś pewna, że możesz coś zrobić?
Byłam pewna? Do diabła – nie. Ale czy mogłam jej to powiedzieć? Nie. Wtedy mi nie pozwoli.
Skinęłam powoli głową.
-Dobrze – stwierdziła. – Nie wiem, jak masz zamiar to zrobić, ale wierzę w ciebie. I jeśli ci się uda... – głos mamy załamał się. Żeby ukryć własne wzruszenie pośpieszyła na górę, do ojca.
Zostałam na zapleczu sama, choć... nie, nie zostałam sama tak do końca – bo wraz ze mną została ogromna odpowiedzialność, którą znów na siebie ściągnęłam. Rozbudziłam nadzieje mamy i teraz już nie miałam odwrotu. Mogłam tylko wierzyć, że uda mi się coś zrobić. Westchnęłam ciężko i weszłam na górę. Zawahałam się chwilę poczym weszłam do pokoju Chrisa. Leżał na łóżku z laptopem i pisał maila. W pewnym sensie zazdrościłam mu tego, że miał tak liczną rodzinę, dwóch braci, siostrę, kilka ciotek. My nie mieliśmy nikogo.
-Do kogo piszesz? – zapytałam siadając na brzegu łóżka. Chris spojrzał na mnie znad krawędzi laptopa – zapewne zdziwił się nieco na mój widok. Ostatnio, o ile dobrze pamiętam, widział mnie jako kupkę nieszczęścia. Koniec. Zdrowy rozsądek ciotki Marii postawił mnie na nogi. Miałam co robić.
-Do Dave’a – odparł jak gdyby nigdy nic. – Pokłócił się z dziewczyną i że teraz szuka nowej.
-I co mu odpiszesz? – spytałam bawiąc się frędzlem od narzuty. Oczy Chrisa patrzyły na mnie uważnie.
-Że życie jest zbyt krótkie na kłótnie – powiedział spokojnie. Uśmiechnęłam się krzywo.
-Bardzo życiowe – mruknęłam. No świetnie, znowu zaczynam się rozklejać.
-Więc – odezwał się Chris. – Coś się stało? Zamierzasz mi powiedzieć czy też mam się dowiedzieć tego od kogoś innego?
-Powiem ci – zdecydowałam. – Powiedziałam matce, że mogę... że mogę pomóc ojcu.
Chris spojrzał na mnie jak na wariatkę, wytrzeszczając oczy. Podejrzliwość wyłaziła wręcz z jego twarzy.
-A możesz? – zapytał rzeczowo. Wzruszyłam ramionami.
-Chyba tak – odparłam. Chris odłożył laptopa na bok i usiadł prosto.
-Słuchaj, to jest poważna sprawa – powiedział stanowczo. – Wydaje ci się czy też rzeczywiście wiesz, że możesz mu pomóc?
-Wydaje mi się, że wiem – mruknęłam. – Więc co u Dave’a?
-Nie zmieniaj tematu – Chris zgromił mnie jak na starszego brata przystało. – Gwarantuję ci, że kiedyś poznam was z Dave’m, bo oboje jesteście siebie warci i jesteście tacy sami – nie uważałam, żebyśmy byli tacy sami. Sądząc z opowiadań Chrisa nawet bardzo się od siebie różniliśmy. - Możesz pomóc Maxowi? Jak?
-Nie wiem – odparłam z lekkim zniecierpliwieniem. – Sądzę, że mogę coś zrobić... i nie pytaj mnie jak, bo nie wiem, okay? Po prostu... jakoś pójdzie.
-Powiedz to pani E – mruknął Chris, i jakby na zamówienie przez drzwi wsunęła się głowa mojej matki.
-Nie przeszkadzam...? – zapytała. Zaprzeczyliśmy uprzejmie. – Jennie... mówiłaś, że możesz... kiedy? Może... może teraz? – zaproponowała. Mogłam powiedzieć, że była zdenerwowana. Popatrzyłam pytająco na Chrisa, ale jego mina mówiła wyraźnie, żebym teraz zrobiła to, o czym mówiłam. Zerknęłam na mamę.
-Jasne – odparłam. – Chodźmy.
Chris zsunął się z łóżka. Hm. No tak. Czyli będę miała widownię. Chyba nie bardzo mi się to podobało, po części dlatego, że nie wiedziałam jeszcze dokładnie, co zamierzam zrobić. Przed drzwiami pokoju mamy i ojca zatrzymałam się i odwróciłam do nich, z ręką na klamce.
-Przepraszam, ale wolałabym, żebyście zostali tutaj – powiedziałam stanowczo. – Mam się skupić, i naprawdę chciałabym być tam sama z Maxem.
Mama i Chris spojrzeli na siebie i posłusznie zatrzymali się pod drzwiami. Odetchnęłam z ulgą – bałam się, że mimo wszystko zechcą wejść razem ze mną. Zamknęłam za sobą staranie drzwi i popatrzyłam na ojca – siedział na łóżku i przyglądał mi się jak to on. Patrzył na mnie jego oczami, oczami mojego taty, ale przerażające wrażenie, że to nie jest prawdziwy on, wciąż mnie nie opuszczało.
Odwróciłam wzrok.
-Jesteś gotowy? – zapytałam niewyraźnie, bez większego entuzjazmu.
-Tak – odparł. – Wiem, co chcesz zrobić, Liz mi powiedziała. Nie skrzywdzisz mnie.
Poczułam pod powiekami łzy. Mój ojciec nie powiedziałby czegoś takiego. Mój ojciec był silny i nie był tak otwarty jak ten człowiek. Był jak skała. A ten, którego miałam przed sobą... nie przypominał skały. Był jak winorośl, opierał się na tobie, czepiał się ciebie, szukał pomocy. Przynajmniej tak to odbierałam. A ja potrzebowałam teraz skały do oparcia się bardziej niż kiedykolwiek.
Więc co zrobić? Już wiedziałam. Mówiła o tym ciotka Isabel kiedyś, mówiła i Cameron. Musiałam wejść do jego umysłu i samej odnaleźć jego pamięć. Nie da się czegoś wynieść z czyjegoś umysłu, to nie sklep. Jak miałam to zrobić...? Potrafiłam wchodzić do snów, kiedyś to już próbowałam. Mogłabym wejść do jego snu, i poprzez sen do podświadomości. Tak, ale Max nie spał. Pierwsza rzecz – uśpić Maxa.
-Chcę, żebyś zasnął, dobrze? – odezwałam się podchodząc do niego. Patrzył wciąż na mnie z tą denerwującą ufnością w oczach.
-Dobrze – skinął głową. – Dlatego, żeby nie bolało.
-Nie będzie – poświadczyłam. Potrzebowałam ojca, prawdziwego ojca. Mama może mówić co chce, że to ten sam Max – ja i tak wiedziałam, że czegoś brakuje. Odetchnęłam głęboko i poleciłam mu położyć się na łóżku, poczym położyłam na chwilę rękę na jego oczach. Po chwili usłyszałam, jak jego oddech staje się miarowy i głęboki i z goryczą pomyślałam, że chyba sama zacznę się usypiać w ten sposób, bo coś mi to ostatnio nie idzie.
Odetchnęłam po raz drugi, zapewniając sobie solidną porcję tlenu i położyłam ręce po obu stronach jego głowy. Zamknęłam oczy i starałam się dopasować swój rytm oddechu do oddechu Maxa.
Po chwili znalazłam się w jego śnie. Max siedział w kafeterii i z głupim uśmiechem patrzył na matkę. Nic interesującego, powiedziałabym raczej – mdlący widok. Nie miałam teraz na takie ochoty. Przedarłam się ostrożnie przez cienką warstwę snu i znalazłam się w podświadomości Maxa. Tu znajdowały się wspomnienia i cała pamięć. Nie zwróciłam uwagi na wspomnienia związane z matką – to były wspomnienia pochodzące z ostatniego miesiąca. Tak samo jak pamięć o mnie, o Chrisie, o Isabel czy Michaelu. Nie wnosiły mi nic nowego.
Podobnie ominęłam pamięć języka jak również całą wiedzę o tym, jak się żyje, jakie najprostsze czynności trzeba wykonywać, żeby jakoś funkcjonować. Zatrzymałam się za to na dłużej przy wspomnieniach o Cameron. Widziałam ją teraz oczami ojca, widziałam, jak patrzyła na niego ze współczuciem, którego nie rozumiał, jak zaczęła go uczyć wszystkiego krok po kroku. Spróbowałam cofnąć się nieco, do momentu, w którym Max po raz pierwszy spotkał Cameron. Z jej relacji wynikało, że znali się przed tą... zemstą Nicholasa, ale tu niespodziewanie coś mnie zatrzymało – jakby jakaś nieprzenikniona bariera, nieporuszona i twarda. Pierwszym wspomnieniem Cameron była teraz jej twarz, tak samo idealna jak zwykle, nachylająca się nad Maxem i mówiąca coś do niego w jakimś dziwnym bulgoczącym języku, w którym ja bez problemu rozpoznałam angielski, ale Max nie rozumiał go wtedy. Przesunęłam się dalej.
Gdyby ktoś chciał opisać jak wyglądają wspomnienia i w ogóle cała pamięć, to są one podobne do trybików zegara – zazębiają się wzajemnie, zahaczają o siebie, czasami zacinają się, jeśli się ich nie używa.
Wspomnienie Cameron zazębiało się ściśle ze wspomnieniem Antaru, któremu przyjrzałam się z ciekawością.
Zobaczyłam niewielką kamienną celę. Ludzi, którzy o dziwo przypominali nas, Ziemian. Niebo, które stawało się z perłowego kobaltowe, z kobaltowego purpurowe, z migotliwą wstęgą. Zorza polarna, a przynajmniej coś w tym rodzaju? Nie, nie przypominało to tak bardzo zorzy, było inne, piękniejsze – i nieruchome. Nie wiem czemu, ale pomyślałam o pierścieniach otaczających Saturna, choć rzecz jasna nigdy w życiu nie byłam na Saturnie. Widziałam też pałac zbudowany z białego kamienia, który jednak był pokryty mchem, brudny i zaniedbany. Słyszałam mowę Antarian – jeśli angielski w uszach ojca bulgotał, to język antarski szemrał jak strumyk.
Ale nie tylko widziałam i słyszałam to co Max – również czułam jego strach, zagubienie i samotność. I to było najbardziej przerażające. Ta pustka w jego głowie, całkowicie pozbawiona wspomnień. Był tylko ten wszechogarniający strach, który malał nieco w obecności Cameron.
Usiłowałam znowu cofnąć się jak najbardziej, przed te wszystkie obrazu Antaru, poczym przeskoczyłam nagle do pierwszego wspomnienia o Cameron i znów zatrzymałam się na tej ścianie. Zrozumiałam, że to właśnie Cameron była pierwszą rzeczą, jaką zapamiętał Max po wizycie Nicholasa i Khivara.
Co teraz? Nie miałam czasu na głębokie rozważania, nie mogłam tu być przez cały czas, mimo wszystko też miałam swoje ograniczenia. To wszystko, czego szukałam, musiało być po prostu ukryte za tą barierą, zupełnie niematerialną, tak samo jak i pamięć. Tu nie można było wyciągnąć ręki i rozwalić jej jak pierwszej lepszej ściany. Ale skoro już tu byłam i miałam połączenie z Maxem... dałam chwilowo spokój jego wspomnieniom i przywołałam własne. Jak się ze mną bawił, jak mnie usypiał i jak się do mnie uśmiechał. Kosmici mają zdecydowanie lepszą pamięć niż ludzie. Chciałam zobaczyć to od drugiej strony, zobaczyć, jak on widział wtedy mnie – i wierzyłam, że jakoś te moje wspomnienia przyciągną jego, tak samo jak dwa magnesy, odpowiednio ustawione, przyciągają się.
Czułam, jak Max zaczyna kręcić niespokojnie głową, ale nie zwolniłam mojego uścisku. Musiałam do tego dotrzeć.
Przywołałam z pamięci tamten dzień, w którym widziałam go po raz ostatni. Starałam się odtworzyć go jak najwyraźniej – ja rycząca w niebogłosy o przeklęty sok, zdenerwowana mama, która starała się mnie uciszyć, stacja benzynowa i ten charakterystyczny zapach benzyny unoszący się w powietrzu. Ja drąca się coraz głośniej, zirytowany tata trzaskający drzwiczkami. A potem strzał.
Wciągnęłam głęboko powietrze, tym bardziej że uderzyła mnie inna wizja – owszem, ja cały czas płakałam, ale to już nie byłam ja, tylko siebie widziałam... Widziałam, jak Max pełen niepokoju i przeczucia, że coś jest nie tak, wchodzi do sklepu na stacji, widziałam, jak pod pozorem oglądania czegoś rozgląda się uważnie dookoła siebie, jak bierze butelkę z sokiem i płaci za nią, w końcu – jak wychodzi z westchnieniem ulgi i chce iść do nas – do mnie i do mamy. I tym razem nie tylko usłyszałam strzał, ale też i poczułam ból w piersiach, tak, jakbym to ja dostała...
Byłam oszołomiona. Udało mi się. Udało. Czy naprawdę?
Spróbowałam cofnąć się jeszcze bardziej – i tym razem nie napotkałam już przeszkody w postaci tej dziwne bariery, klin został wyciągnięty spomiędzy trybików. Teraz wspomnienia ruszyły lawiną, trochę tak, jakbym oglądała film od końca. Widziałam jakieś dziecko, czerwone, z monstrualnymi uszami, i uświadomiłam sobie, że to byłam ja. Widziałam mamę w ślubnej sukience, w której wyglądała jak dziecko-kwiat, widziałam młodszego wuja Michaela z jakimś dziwnym znakiem na piersi, widziałam młodszą ciotkę Isabel...
Otworzyłam gwałtownie oczy, łapiąc łapczywie powietrze. Nie mogłam uwierzyć, że jednak mi się udało. Spojrzałam na własne dłonie – trzęsły się lekko, i nie wiedziałam, czy to od wzruszenia czy też to reakcja na wysiłek umysłowy. Udało mi się.
-Tato – powiedziałam potrząsając delikatnie ramieniem ojca. To była ta decydująca chwila.
Max otworzył oczy, budząc się ze snu, i popatrzył na mnie uważnie. Czekałam z niepokojem, również wpatrując się w niego uważnie. Zasadniczo nic się nie zmieniło w jego twarzy, ale... ale coś zmieniło się w jego oczach. Już nie było tam tej bezradności co przedtem, zabrakło czegoś jeszcze. Chyba naprawdę mi się udało. Usiadł na łóżku i uśmiechnął się do mnie – inaczej niż zawsze, to znaczy inaczej, niż ten Max, który tu był ostatnio.
-Jennie – powiedział tylko jedno słowo, a to już najzupełniej wystarczyło, żebym się rozpłakała. Max przysunął się do mnie i przytulił mnie mocno. – Nie płacz, żabko – szepnął gładząc mnie po włosach. Objęłam go kurczowo ramionami i jeszcze bardziej się rozpłakałam. Chyba jeszcze nigdy nie płakałam tyle co tu, w Roswell. Ale w końcu – miałam do tego prawo. Odzyskałam ojca.

***

Liz:

Moja córka jest wielka. Nie mam pojęcia, jakim cudem udało jej się przywrócić dawnego Maxa, ale to nie ważne. Ważne jest to, że jej się udało. Langley mówił, że nawet nie mam pojęcia kim ona naprawdę jest i co potrafi, ale nie przypuszczałam... Pół roku temu nie przyszło by mi na myśl, że Jennie nie tylko pozna prawdę, ale też że i ja dowiem się czegoś tak niezwykłego o niej. I nie wiem, czy jest jej pisane normalne życie, a już zwłaszcza – czy tu na Ziemi. Antarianie nie powinni pozwolić, by ktoś taki marnował się z dala od ich planety, zwłaszcza teraz, gdy nie ma już poprzednich władców. Sądzę, że prędzej czy później zwrócą się do niej.
Szczerze mówiąc nie bardzo wierzyłam w to, że naprawdę jej się uda, ale kiedy Chris w końcu nie wytrzymał i otworzył drzwi, naszym oczom ukazał się naprawdę niezwykły widok. Jennie siedziała na kolanach u Maxa i siąpiła nosem, a Max... Max podniósł na nas wzrok i wiedziałam, że to był on. Naprawdę on. Dobrze, że Chris stał obok mnie, bo ugięły się pode mną kolana.
Max delikatnie odsunął od siebie Jennie i wstał. Podszedł do nas wyciągając do mnie ramiona.
-Przepraszam, Liz – powiedział cicho. Zaczęłam się śmiać – jeśli miałam jeszcze jakieś wątpliwości, czy był to naprawdę ten Max, to teraz całkowicie się rozwiały. Nikt inny nie zaczyna rozmowy od przepraszania.
-Za co? – zapytałam opanowując mój śmiech. – Nie masz za co przepraszać. To ja... zostawiłam cię tam – poczułam wyrzuty sumienia. Gdybym wtedy została...
-Ćśśś – uciszył mnie łagodnie. – To już się nie liczy.
Nigdy też nie zapomnę sceny między Maxem – tym nowym-starym Maxem – a Chrisem. Wiedziałam, że Max zawsze myślał o małym Zanie, zwłaszcza, gdy Jennie była w podobnym wieku jak Zan gdy Max oddał go obcym ludziom. Nigdy tego nie powiedział, ale widziałam, że chciał go odnaleźć, choć sam wiedział, że to nie możliwe. W końcu oddał go by go chronić. A jednak Jennie nie oddał. Teraz pamiętał już, kim dla niego był Chris i widziałam jak na dłoni, że poczuł ulgę. A Chris – ten podchodził jak zwykle z rezerwą, choć... choć teraz wydawało się, że część z niej gdzieś stracił. Patrzył na Maxa z fascynacją i niedowierzaniem.
-Zostawiłeś mi wspomnienia – powiedział marszcząc brwi. – Nic nie rozumiem... nie miałem tego. Dlaczego...?
-Żebyś wiedział, że nie jesteś sam – odparł łagodnie Max, przyglądając mu się ze wzruszeniem. Osiemnaście lat.
-Nie o to mi chodzi – Chris pokręcił głową. – Dlaczego nagle to pamiętam? Przecież to nie mnie przywracali wspomnienia, tylko tobie!
-Nie wiem – rzekł Max. – Nie mam pojęcia. Ale cieszę się... cieszę się, że cię teraz widzę – dodał wyciągając do niego rękę. Chris popatrzył na nią z wahaniem, po czym uścisnął jego dłoń. Nie od razu Rzym zbudowano.
Teraz już naprawdę odzyskałam Maxa. Koniec końców, po długiej podróży Max wrócił tam, gdzie powinien – do domu. Właściwie dzięki Jennie.
Jennie. Miałam wyrzuty sumienia. Ona przywróciła nam takiego Maxa, jakiego znałyśmy. A mnie przypomniało się, jak nastawałam na Kyle’a, żeby zakończył wszystko to, co było między nim a Jennie. Teraz Kyle nie żył. Czemu nie miałam już mojej zdolności do widzenia przyszłości? Czemu?! Oszczędziłoby to nam tylu kłopotów, mogłabym uratować jakoś Maxa na tamtej stacji benzynowej, moglibyśmy jakoś uciec. Mogłabym wtedy wiedzieć, że ta sprawa z Andrew od początku była skazana na niepowodzenie, mogłabym uratować życie Kyle’a, a przynajmniej nie zmuszać go, by zerwał z Jennie! Czułam się nie w porządku do niej, i czułam, że jest tylko jeden sposób, żeby pozbyć się tego uczucia. To jest powiedzieć jej o tym, co zrobiłam, że Kyle wcale nie miał zamiaru niczego zakańczać. Widziałam przecież, jak bardzo ją to zabolało, a świadomość, że to przeze mnie, wcale nie była zbyt miła. Musiałam jej o tym powiedzieć, nawet, jeśli się na mnie wścieknie i powie, że mnie nienawidzi.
Jennie znowu zamknęła się w swoim pokoju. Zajrzałam do środka. Siedziała na łóżku nad pustą kartką papieru, trzymając w ręku długopis, i wpatrywała się w jeden punkt. Obok niej leżała płyta kompaktowa i świeciła się lekko - Jennie znów odtwarzała płyty swoją ulubioną metodą. Tym razem nie słuchała tego, co zwykle, tych hiszpańskich piosenek – nie, tym razem wydawało mi się, że znam ten zespół. Chyba nie był pierwszej świeżości.
-Mogę wejść? – zapytałam ostrożnie. Jennie drgnęła lekko i spojrzała na mnie.
-Jasne – mruknęła odkładając na bok długopis.
-Co robisz? – spytałam siadając obok niej na swoim starym łóżku. Kiedy tu mieszkałam, moje życie było takie proste.
-Nic – brzmiała krótka odpowiedź. – Usiłowałam uporządkować nieco ostatnie tygodnie, ale jakoś mi nie idzie.
-Nowa płyta? – wskazałam na kompakt leżący między nami. Jennie położyła na nim rękę i zniknęło światło, piosenka urwała się w pół słowa.
-Nie – odparła i spojrzała na mnie wyczekująco. Odchrząknęłam lekko.
-Słuchaj, Jennie... muszę ci się do czegoś przyznać – zaczęłam. Jennie uniosła brwi. – Widzisz, ja... rozmawiałam z Kyle’m.
-No i? – Jennie wzruszyła ramionami. – Dużo osób z nim rozmawia... rozmawiało – poprawiła się. Westchnęłam ciężko.
-Tak, ale ja rozmawiałam z nim o tobie – uściśliłam. Oczy Jennie zwęziły się lekko.
-To znaczy?
-To ja poprosiłam go, żeby z tobą zerwał. Wtedy, gdy ty odnalazłaś Maxa, a ja... byłam na kolacji z Andrew – zaczerwieniłam się lekko. Jennie milczała przez chwilę z nieprzeniknioną miną.
-Dlaczego? – zapytała spokojnie.
-Rozumiem, że będziesz na mnie wściekła, że mieszam się do twojego życia – zaczęłam się usprawiedliwiać. – Ale ja naprawdę myślałam, że muszę to zrobić. Sądziłam, że to będzie najlepsze dla was obojga. On był od ciebie dwa razy starszy, ty masz przed sobą całe życie...
-I to dało ci prawo do wtrącania się, tak? – zapytała z rozdrażnieniem. – Wiesz co, bardzo ci dziękuję za twoją pomoc, ale na przyszłość nie rób tego. Nie życzę sobie tego.
-Myślałam, że tak będzie najlepiej – powiedziałam przepraszająco.
-Ale nie jest – rzuciła ostro. – Nie myśl więcej, dobrze? Możesz już sobie pójść? Czy masz coś jeszcze do powiedzenia?
-Nie – pokręciłam głową. – Przepraszam.
Jennie mruknęła coś pod nosem, przechyliła się do tyłu i położyła na łóżku, wpatrując się w sufit. Wstałam więc z jej łóżka i skierowałam się do drzwi. Nie miałam jej za złe ostrego tonu i nieprzyjemnych odpowiedzi. Prawdopodobnie też bym się tak zachowywała na jej miejscu.
Zatrzymałam się jednak przy drzwiach i popatrzyłam na nią.
-Nienawidzisz mnie? – zapytałam cicho.
-Nie wiem – odparła. – Pewnie nie, chociaż bym chciała. Nie wiem, co mam myśleć i chciałabym, żebyś mi dała teraz święty spokój.
Wyszłam z jej pokoju i zamknęłam za sobą drzwi. Miałam nadzieję, że powścieka się i przejdzie jej, ale szczerze mówiąc nie bardzo na to liczyłam. Jennie była pamiętliwa.
Podeszłam do Maxa i przytuliłam się w odruchu do jego pleców.
-Cieszę się, że jesteś – mruknęłam cicho.
-Też się cieszę – odparł Max odwracając się do mnie i patrząc mi w oczy. – Liz, coś się stało?
-Zachowałam się nie fair w stosunku do Jennie – mruknęłam niechętnie. – Pewnie mnie teraz znienawidzi.
-Ty też kiedyś powiedziałaś swojemu ojcu, że go nienawidzisz, a następnego dnia go przeprosiłaś – przypomniał Max. Uśmiechnęłam się lekko – zdecydowanie wolałam tego Maxa. – Daj jej trochę czasu, musi się do wszystkiego przyzwyczaić.
-Jak to dobrze, że tu jesteś – powtórzyłam.
-Wiem – Max mrugnął do mnie, poczym spoważniał. – Ale chyba jeszcze musimy omówić sprawę tego jakiegoś Andrew, którego widziałem tylko raz w życiu, ale którego ty chyba znasz lepiej - zdrętwiałam. Matko, jeśli on zechce czepiać się Andrew... co prawda „Max” i „czepianie się” wzajemnie się wykluczają, ale... – Zresztą, co za różnica – Max objął mnie i jego twarz złagodniała. – Nie masz pojęcia, jak za tobą tęskniłem. Kocham cię, Liz.
-Też cię kocham – odparłam z trudem przełykając ślinę. – I chyba mam pojęcie, jak za mną tęskniłeś.
No i co? Czekałam na to piętnaście lat. Piętnaście długich lat czekania na cud. A cud właśnie się zdarzył.
Image

User avatar
Athaya
Zainteresowany
Posts: 298
Joined: Sun Jun 20, 2004 2:14 pm
Location: Kalisz

Post by Athaya » Thu Jul 28, 2005 11:01 am

:twisted: Ymmmmmmm!

Max - wrócił... Hmm Nie mam do końca pewności cz to będzie ten sam Max bo cos mi mówi, że to czego go nauczono na Antar i te przeżycia rówie zmienią go troszkę. Taką mam przynajmniej nadzieję. Robi się słodko :lol: Niemniej podoba mi się 8)

Jennie - Dobra z niej istota, że spróbowała uzdrowić ojaca :wink: Bardzo mi się spodobał opis jak to robi. I że sie tak szybko udało :shock: Chyba tak dziewczyna rzeczywiście jest potężna :twisted: I hmm... Kyle. Wyraźnie widać, że wciąż go kocha i trudno jej bez niego żyć :( Mam nadzieję, że znajdzie się ktoś, kto pozwoli jej się otrząsnąć z tej straty. Powinna też nawiązać leprzy kontakt z Liz :D

Liz - Jest stanowczo za ostra dla Jennie! Troche spokojniej coby nie zmieniła się we własną matkę :lol: Kto jak kto, ale ona powinna rozumieć co cuje jej córka! Doszła do wniosku, że to idzie ciągiem. Kiedy liz była młoda to matka i ojciec wszystko utrudniali, ale jadnak ją kochali, a teraz ona robi to sama :lol: Czy ktoś mi powie dlaczego to tak jest?

Dentysta :evil: Całe szczęscie miała jedną tylko niewielką dziurkę i juz jest ok. Ale miałam tak okropnego stracha, ze :evil: Nienawidzę dentystów! Nigdy więcej!
Image

User avatar
Primek1
Starszy nowicjusz
Posts: 155
Joined: Mon Jul 11, 2005 10:20 pm
Location: Z KrAiNy CiEnIa :D :P
Contact:

Post by Primek1 » Thu Jul 28, 2005 11:58 am

No nie. Poryczałem się...... Nie dosłownie, ale po policzkach poleciały mi łzy. Piekne. Szkoda mi jest i Jennie i Liz. Mam nadzieję, że zbliżą sie do siebie. Bardziej jednak szkoda mi Jennie, ona obecnie została jakby sama, Liz ma Maxa(tego prawdziwego nareszcie!) a ona... Czekam z niecierpliwością Nan na kolejną część.

Hotori
Obserwator Słów
Posts: 1509
Joined: Sat Jul 26, 2003 4:11 pm
Location: Lublin

Post by Hotori » Thu Jul 28, 2005 1:37 pm

a ja czekam jednak na Marię , Harry i Michaela :lol: i chcę żeby było śmiesznie ! 8)
'' It is easier to forgive an enemy than to forgive a friend''

William Blake

User avatar
Dante
Gość
Posts: 15
Joined: Sat Jul 31, 2004 12:13 pm
Location: East Side

Post by Dante » Thu Jul 28, 2005 3:18 pm

Anyway miłej części 45. Ostatnia część z Liz.
KŁAMCA!!!
-Przepraszam, Liz – powiedział cicho.
ZASTRZELCIE MNIE!!! To jest najbardziej charakterystyczna cecha Maxa.
Nie płacz żabko
Kto jak kto ale Max powinien wiedzieć że ona jest przynajmniej w 25% kosmitką a nie płazem!!!!

User avatar
Athaya
Zainteresowany
Posts: 298
Joined: Sun Jun 20, 2004 2:14 pm
Location: Kalisz

Post by Athaya » Thu Jul 28, 2005 4:25 pm

Popieram spostrzeżenia Dante :lol: Jednak w 46 części pojawiła się Liz :!: No ale im więcej tym lepiej! A po za tym Max...
Dante wrote: Cytat:
-Przepraszam, Liz – powiedział cicho.
ZASTRZELCIE MNIE!!! To jest najbardziej charakterystyczna cecha Maxa.
Zgadzam się! :twisted:
Nie płacz żabko

To jednak jakaś nowa część Maxa :shock: Nie słyszałam takiej wypowiedzi z jego ust :lol:

Nan więcej proszę! :cheesy:
Image

Post Reply

Who is online

Users browsing this forum: No registered users and 23 guests