The Journey Home - Powrót do Domu - KONIEC

Piszesz? Malujesz? Projektujesz statki kosmiczne? Tutaj możesz się podzielić swoimi doświadczeniami.

Moderators: Olka, Hotaru, Hotori, Hypatia

User avatar
Maleństwo
Starszy nowicjusz
Posts: 173
Joined: Mon Feb 28, 2005 8:22 pm
Location: Gdańsk

Post by Maleństwo » Sun Jun 05, 2005 11:46 pm

Nan wrote:Nicholas wbrew pozorom też ma swoje racje.
Może nie mówmy o jego racjach, bo mnie...skręca :? Już wspomniałam o tym w temacie GAW, a teraz tylko powtórzę...niski wzrost, olbrzymie ego i chęć panowania nad wszystkim co się rusza... :wink:
Nan wrote:Tam jest kropka. Jedno dziecko, Alexander. Kropka, nowe zdanie. Zan zostaje pod opieką Tess. Alexander -> Zan.
No tak, ja jak zawsze uzdolniona :lol: powiększyłam rodzinkę Maxa i Tess o jedno dziecko. Dobrze Nan dotarło, mają jedno dziecko :wink:

Wcześniej już wspomniałam o moim stosunku do Nicholasa, ale o tym później, zacznę od początku, a więc od Jennie. Nasza mała ma bezsensowne, jak dla mnie, ciągłe poczucie winy, że przez nią zginął Max (tak nawiasem mówiąc powinna się go pozbyć, bo przecież Max żyje :wink: ). Jest rozbita i boi się konfrontacji z Maxem. Wcale się jej nie dziwię, przecież to dla niej w sumie obcy człowiek i nie wie czego się po nim spodziewać. I to musi być dziwne uczucie, patrzeć w bliźniaczo podobne oczy, swoje oczy...
Moje własne oczy w czyjejś twarzy, wpatrujące się we mnie uważnie przy każdym słowie, które wypowiadałam
Dylematy Chrisa...szkoda, że Max niczego nie pamięta :( Wytłumaczyłby mu pewnie, dlaczego oddał go do adopcji.

Podoba mi się rola Cameron i Kala, jak wtajemniczają młode pokolenie w historię ich planety, przy okazji zahaczając o historię Ziemi. Nie ma to jak dobrzy nauczyciele, ale czy oni się do takich zaliczają :wink: Chyba miałabym podobny galimatias w głowie jak Jennie, po tak bogatej lekcji pełnej dygresji i porównań :D

I tutaj należy wspomnieć o Nicholasie :? Jakie on miał racje Nan? Chęć panowania na Antarze, dobrze niech sobie panuje, ale czy Max mu w tym przeszkadzał? Czy przyszedł do niego i powiedział: "Słuchaj chcę swój tron i władzę nad moją planetą i ludem"? Przecież tak nie było. Max chciał spokojnie żyć na Ziemi. A ten co zrobił? Odebrał mu wszystko co miał :cry: czyli jego myśli, pamięć, a więc wszystko co nas buduje i wzbogaca wewnętrznie, co stanowi o tym kim jesteśmy. Nie, nie uznaję w takim wypadku żadnych racji Nicholasa. I powtórzę, moja wiara w minimum dobrych iskierek u Nicholasa już na pewno równa jest zeru, przez duże "Z". Uf ale się zapędziłam w swoich wywodach, a przecież musi być jakiś czarny charakter w opowiadaniu :wink:

Odkrycie statku, hmm sławetny statek, który odnaleźli Liz i Max i ukryty też w hangarze pod sklepem na stacji benzynowej. Czyżby to ta sama stacja? :mrgreen: I kolejna rola w jaką wcielają się w trakcie tej wycieczki nasi opiekunowie młodego pokolenia. Kal taktyk i strateg wojenny i jego młodszy pomocnik Cameron. Dobija mnie tylko, podobnie jak Magea, ta beztroska Langley'a i ten jego cynizm...
Langley najwidoczniej wyznawał zasadę „śmiejmy się – świat może potrwać jeszcze tylko dwa tygodnie”... dom wariatów.
Czemu on jest taki pewny siebie :roll: i pewny zwycięstwa? Wcześniej tak nie było.

I na koniec sprawa Kyle/Jennie. Żal mi jej jak cierpi :( Byłam przeciwna tej parze, ale może by coś z tego wyszło dobrego. I Chris...kochany starszy braciszek :tak: Pozazdrościć takiego brata :D

Czekam na kolejne części Nan i teraz to chyba już... :roll: wojnę? :wink:
Maleństwo

User avatar
Nan
Hybryda
Posts: 2781
Joined: Sat Jul 12, 2003 6:27 pm
Location: Warszawa

Post by Nan » Mon Jun 06, 2005 5:30 pm

A ja wciąż upieram się przy swoim, że Nicholas miał swoje racje. Pewnie, że Max stanowił zagrożenie choćby przez samo swoje istnienie. Zana zabili - i fajnie. ALE jest pewien problem - sklonowali go... To co, że ten nowy Zan był inny, za to był w dwóch egzemplarzach. Pewnie, że Max chciał sobie żyć, ale zostawmy go w spokoju i popatrzmy od drugiej strony. Nie wierzę, że na Antarze panowała sielanka i wszyscy byli happy, zawsze jest jakaś opozycja. Dopóki żył sobie Khivar to opozycja była przyciszona (dlaczego - za parę części), ale potem opozycja mogła wzrosnąć w siłę. Na zdrowy rozum - co powinien zrobić władca by uciszyć opozycję? Zapchać ją czymś i pokazać, że to, czego chcą, to ułuda - więc wykorzystać do tego Maxa. Ale to było już potem... Nicholas zaś jeszcze za czasów Khivara zniszczył Maxa, i to w jaki sposób (zaczynam sobie pochlebiać...). W każdym razie - aż mi żal, że w tym opowiadaniu nie ma miejsca na rozbudowanie Nicholasa. Pisałam już kiedyś, że szalenie lubię historie władców, zwłaszcza tych najbardziej szalonych...?
Image

Hotori
Obserwator Słów
Posts: 1509
Joined: Sat Jul 26, 2003 4:11 pm
Location: Lublin

Post by Hotori » Mon Jun 06, 2005 7:03 pm

Tak, Kawior to zdecydowany gwózdz programu cz. 36 :lol: Humorek wraca i oby tak dalej !


Chris- oj, obudził się w nim nadopiekuńczy starszy brat, a raczej typowy samiec zazdorsny o swoje... 8)

Cameron :evil: -czy muszę mówić , że to babsko mnie wkurza ? Nie dość, że ładna to jeszcze się na historii (mojej ukochanej :P ) zna ! A niech to, robi mi konkurencję :wink: (dobrze, że tylko wirtualnie). I proponuję (ach, chyba muszę sobie wyłączyć wyobraznię, bo nic tylko coś proponuje :) ) żeby Chris spreparował buzkę raczej Cameron niż Valentiemu :lol: Będzie ciekawiej...
A tak w ogóle jak czytam te zdanka : ''idelnie piękna twarz Cameron'' to mam wrażenie, że Nan kpi sobie ze sposobu opisywania Liz w przytłaczającej części opowiadań...Taa, wszyscy kochamy te chodzące ideały, anielskie wcielenia :) i aż nie mogę się nie roześmiać , bo na myśl przychodzi mi jeszcze to absolutnie przepiękne porównanie Maxa do Greka , w Poradniku autorstwa naszej Lizziett :cheesy: To bylo genialne...
I to dobrze, że zaczęto zwracać uwagę na te nierelane opisy wyglądów...no, nierealne przynajmniej w odniesieniu do niektórych bohaterów.

Jennie- ech Nan, twoja miłość do Tess nawet tutaj jest widoczna ! Zaraz się okaże , że to córka Tess , jakaś podmieniona... :cheesy: A poważniej- wydaje mi się, że Jennie usiłuje zrekompensować sobie zawód miłosny i rzuci się teraz w wir ćwiczeń, a następnie spierze Nicholasa na kwaśnie jabłko :mrgreen:

P.S. Mam nadzieję Nan, że jednak nie rzucisz biednych dzieci przeciw Ciemnej Stronie Mocy. :mrgreen:
'' It is easier to forgive an enemy than to forgive a friend''

William Blake

Hotori
Obserwator Słów
Posts: 1509
Joined: Sat Jul 26, 2003 4:11 pm
Location: Lublin

Post by Hotori » Mon Jun 06, 2005 7:10 pm

co do wątku na Anatrze- ja też zawsze byłam pewna , że tam do końca istniała opozycja. Przecież każda okupacja (nazwijcie to jak chcecie) sprzyja tak naprawdę opozycjonistom .

P.S. Nan u mnie w Klątwie i TRRTI- jest duuużo o szalonych władcach i dużo Khivara (no jak będę go pisać przez ''h'' do końca życia) i duuużo Nicholasa :mrgreen: To może sobie zrekompensujesz :wink:

No , właściwie Klątwa to jest opowieść o szalonym władcy...i wiesz zupełnie nieopatrznie, w moich zamysłach (no ja też chyba za bardzo sobie pochlebiam) początek tej historii przypomina historię Mojżesza, a teraz się okazało , że Egipcjania też ! :shock: Bo zaczęłam czytać (sorry, że sobie pogaduchy urządzam, ale Nan wie o co chodzi :mrgreen: ) i cóż widzę - jakiś koszyczek ... :roll: (zdaje się, że coś mi wspominałaś, ale ...no właśnie- ludzie i pomysły. 8) Nic tylko się powielają) W każdym razie pamiętaj, że feedbacku tobie nie popuszczę :twisted: jako zdeklarowanej historyczce.
'' It is easier to forgive an enemy than to forgive a friend''

William Blake

User avatar
Lizziett
Fan
Posts: 1000
Joined: Mon Aug 25, 2003 11:48 pm
Location: Kraków

Post by Lizziett » Mon Jun 06, 2005 7:58 pm

A tak w ogóle jak czytam te zdanka : ''idelnie piękna twarz Cameron'' to mam wrażenie, że Nan kpi sobie ze sposobu opisywania Liz w przytłaczającej części opowiadań...Taa, wszyscy kochamy te chodzące ideały, anielskie wcielenia
No właśnie :wink: Jednym z lepszych aspektów twojego opowiadania Nan jest jak dla mnie postać Liz. Podobne można było spotkać w niektórych opowiadaniach MidwestMax, Mockinbird albo EmilyluvsRoswell. Zazwyczaj jednak człowiek trafiał na Liz tak absolutnie doskonałą że Mary Sue byłaby o nią wściekle zazdrosna- żadnej rysy na brylancie :roll: - od takich roją się roswelliańskie fanfici, doprowadzając człowieka do białej gorączki. Twoja Liz to kobieta z krwi i kości. I dzięki ci za to 8)
Poza tym- uwielbiam twojego Michaela :mrgreen:

Ha...stosowny fanart...nie pamiętam kiedy ostatni raz to robiłam :roll: zreszta jak widzę, sama zaczęłaś je produkować i to z naprawdę imponującym skutkiem 8)

Image

User avatar
Maleństwo
Starszy nowicjusz
Posts: 173
Joined: Mon Feb 28, 2005 8:22 pm
Location: Gdańsk

Post by Maleństwo » Mon Jun 06, 2005 11:26 pm

Nan ja również nie uważam, że na Antarze panowała sielanka. Na pewno więc, istaniała tam jakaś opozycja, która po śmierci Khivara w pewien sposób jakby podniosła się i urosła w siłę, a to spowodowało niepokój Nicholasa. I tu muszę przyznać, że strategiem i taktykiem był dobrym :wink: ale przy tym zero w nim człowieczeństwa... :(
ale Nicholas... Musicie zrozumieć, że Max jako Max przedstawiał ogromne zagrożenie dla władzy...-Wypalił mu umysł – Cameron przygryzła wargę. - Raz na zawsze zabierając wszystko.
a jedyne jego rządze to chęć władzy absolutnej... :?
-Nicholas jest inny niż Khivar, bardziej zachłanny, żądny władzy...
– Nicholas kocha pompę i wszystko co robi, robi na pokaz.
I na pewno jeśli kierował się tym priorytetem i obawiał zagrożenia jakim był Max, to jakieś tam pewnie racje miał. Mógł jednak w inny sposób pokonać wroga, nie aż tak..eh :(
Nan wrote:Pisałam już kiedyś, że szalenie lubię historie władców, zwłaszcza tych najbardziej szalonych...?
Nie przypominam sobie tego, ale po postaci Nicholasa jaką nam zaprezentowałaś, już to wiem :wink: Lubisz rzeczywiście tych naj, naj, najbardziej szalonych :D
Maleństwo

User avatar
Nan
Hybryda
Posts: 2781
Joined: Sat Jul 12, 2003 6:27 pm
Location: Warszawa

Post by Nan » Thu Jun 09, 2005 7:20 pm

Za tydzień rada pedagogiczna... Wiem, dlaczego robią ją tak późno, żeby uczniów przetrzymać w szkole, bo po radzie szkoła zawsze wygląda tak, jakby panowała tam jakaś epidemia. Już niedługo będę miała ochotę zatańczyć jak te trzy świnki od Graaliona, na kurhanach swoich wrogów - w tym wypadku głównie fizyki i chemii (no dobrze, ochotę to ja mam od paru lat...).
Taaak, Magea, ja jestem bardzo ciekawa, czy Chrisowi uda się pogadać z Kyle'm... To by było interesujące. Nawet bardzo. Langley jak to Langley - ma sobie lekceważyć i tak dalej, ale to bądź co bądź mój ulubiony czarny charakter. Serialowy czarny, rzecz jasna. Razem z Nicholasem... Znowu czegoś nie dopowiedziałam. Hm, chyba powinnam była dołożyć punkt widzenia Langley'a, ale później za to miałabym z tym kłopoty. No nic. Langley nie musi zwierzać się ze wszystkiego naszym kosmitom, i on ma swoje drobne tajemnice (albo i nie drobne -> pamiętacie jak w którejśtam części Langley krył się przed pewną kobietą? Cameron? I czemu się przed nią krył? No tak, teraz widzę, że z całą pewnością należało dołożyć POV Langleya... Trudno, zostają komentarze).
Cameron - no hej, zaraz, chwila, kto komu robi konkurencję? Przecież Cameron to JA :twisted: :lol: ! Idealna i piękna - to chyba jasne :wink: :P No dobrze. Jestem ciekawa, co powiecie później, gdy już uda mi się stworzyć śliczny węzełek gordyjski, i który, nie ukrywam, zamierzam rozwiązać podobnie jak Aleksander. Hm. W każdym razie wyobraźnia i tam pracuje non stop, więc co mi tam jeden problem mniej jub więcej...
Lizziett - cieszę się ogromnie że wpadłaś - nie muszę chyba mówić, że jestem mile zaskoczona. Michaela też uwielbiam, więc to chyba widać, a Liz - cóż, to już przyzwyczajenie. Dzięki przy okazji za arcik - miałam kiedyś chrapkę przeczytać, ale gdzieś mi umknęło i nie miałam czasu. No i z boku ta Haley z OTH... :cheesy: Ale czy to nie było takie z nastawieniem antymaxowym? Takie że Max jest fe i w ogóle? Że Liz jest na piedestale i jej córeczka chyba też zionęła niechęcią do Maxa, a może to Liz zionęła nienawiścią do Maxa? Czy też to tylko moje majaczenia, które nie wiedzieć czemu łączą tytuł z inną treścią...
No i co do Nicholasa (ta notka zaraz będzie dłuższa od zasadniczej części, skąd inąd niezłej) - a kto powiedział, że ma mieć w sobie człowieczeństwo...? Mam wrażenie, że może być dobrym strategiem, władcą - no, nie wiem, jak tam na Antarze, ale już może być nieco gorzej, nie będąc przy okazji pełnym człowieczeństwa - w końcu był kosmitą...

Dobrze już, dobrze, kończę. Część 37, jak teraz zerkam - całkiem niezła. Liz ma wyrzuty sumienia oraz kolejne odsłony w wersji Michaela i Isabel, tym razem.




Michael:

Wszystko wróciło do dawnego porządku. Z małymi wyjątkami. Maria wciąż się ze mną kłóci, doprawdy, nie mam pojęcia, o co kobiecie czasami chodzi, ale to nawet zabawne. Liz i Max wciąż robią do siebie słodkie minki. No dobra, Liz robi do niego słodkie minki. Wydaje mi się, że na razie Max jeszcze nie odkrył, że i on też takie potrafi robić. Trudno było za nim trafić, dla wszystkich był serdeczny, ale nikogo nie wyróżniał w tej serdeczności. Liz będzie się musiała chyba sporo natrudzić, żeby obudzić w nim miłość czy coś takiego. Isabel wciąż była miss Roswell, ze wszystkimi przywilejami jej należnymi. Nawet mandatów jej nie wlepiali za nieprzepisowe parkowanie. Za Valentim również nie można było trafić. Co ten facet sobie myślał, licho wie, nawet nie chciał iść na kręgle, kiedy wielkodusznie mu zaproponowałem, żeby wybrał się ze mną, Steve’m i tą resztą dawnych kumpli, która tu została. Kiedyś nie miał takich obiekcji. Cóż. Znów dookoła nas plątał się zmiennokształtny, który był nie wiadomo po co, znowu użeraliśmy się z jakimiś kosmicznymi potworami, a jedyna zmiana polegała na tym, że przybyło nieco osób. Ściślej biorąc cztery, dwie wtajemniczone i dwie nie. A, i do tego była jeszcze jedna dodatkowa osoba... coś jakby Courtney II, tylko że tym razem chyba za mną nie latała. I bardzo dobrze, za dużo tego dobrego, groźba Harry w zupełności mi wystarczy.
Ktoś kiedyś chyba powiedział, że historia lubi się powtarzać – i ja byłem tego najlepszym przykładem. To znaczy, byłem generałem, potem zwykłym dzieciakiem, potem kosmitą, za którym ganiało wojsko, potem znów normalnym tym razem kowbojem, a teraz znów latają za mną kosmici. Niektórzy po prostu mają ślepe szczęście.
-Czemu ciągle musimy pałętać się po pustyni? – zapytałem, obrażony nieco przez to ślepe szczęście, o które wcale się nie prosiłem. Wróciliśmy właśnie z owej nieszczęsnej pustyni, po raz kolejni wymieszani z błotem przez Langleya. Tym razem inaczej nas potasował, i zabrał tylko mnie i Jennie. Nie rozumiałem jego taktyki za grosz.
-A gdzie masz robić swoje hokus-pokus, w ogródku za domem? – zadrwił Langley. – Czy też może wewnątrz tej kretyńskiej kafeterii, co? I może jeszcze z pilotem do telewizora na brzuchu.
-Pilot mi nie potrzebny – mruknąłem. Pewnie, że pilot był mi niepotrzebny. Już nauczyłem się ręcznego zmieniania kanałów, bez rozwalania całego telewizora przy okazji.
-Pewnie, używanie mocy ogranicza się jedynie do bezwysiłkowego zmieniania kanałów – zgodził się Langley. – I wiesz co? To z całą pewnością niesamowicie ucieszy Nicholasa.
-Przestań z tym Nicholasem! – zezłościłem się. –Pięć miliardów ludzi, a ty czepiasz się w kółko Nicholasa! Niedobrze mi od niego, w kółko tylko Nicholas i Nicholas, czy nikt inny nie istnieje na ziemi, do jasnej cholery?
-Dla was nie – odparł krótko Langley. – Zrozum, wsiowy pachołku, że niedługo to sobie kolor kwiatków będziesz zmieniał na własnym grobie i to od spodu, a nie kanały w telewizji.
-Pesymista – rzuciłem oskarżycielsko. – Może chociaż jednym słówkiem wyjaśniłbyś, w jaki sposób niby będziemy wiedzieli, kiedy mamy zacząć? Podobno masz nas wyrwać grabarzowi, więc mógłbyś się trochę postarać.
-A jak myślisz, co ja przez cały czas robię, co? – zaperzył się Langley. – Mógłbyś się zastanowić przez chwilę, gwarantuję, że to nie boli. Wytłumaczę ci, jak krowie na rowie, bo inaczej to chyba do ciebie nie trafi. Kiedy do tej waszej speluny przyszedł ten facet udający lisa, to co ty zrobiłeś? Wyrwałeś się jak filip z konopi. A czemu? Bo miałeś takie wrażenie. A czemu miałeś takie wrażenie? Bo wyszło to od Jennie, do diabła.
Już miałem zamiar to zakwestionować, ale przypomniało mi się, że i Isabel kiedyś wysuwała podobne supozycje. Może to i była prawda, licho wie. Popatrzyłem podejrzliwie na Jennie, która siedziała cicho i starała się być jakby niewidzialna. Bo ja wiem... nie wyglądała wcale na posiadaczkę jakiś kosmicznych super-zdolności, ale z drugiej strony, czy ja i Isabel wyglądaliśmy...?
Tak mniej więcej wyglądały wszystkie rozmowy między mną a Langleyem. Wzajemnie za sobą nie przepadaliśmy i obaj życzyliśmy sobie, żeby już było po wszystkim i żebyśmy mogli się rozstać raz na zawsze. Jennie z kolei kiedyś wymknęło się, że ona lubi Langley’a. Czasami kompletnie nie potrafiłem jej zrozumieć, tak samo jak kiedyś Liz.
-Więc kiedy już tam będziecie, kiedy nadejdzie ten właściwy moment, masz natychmiast stworzyć pole ochronne, rozumiesz? – drążył Langley. – Ty i Isabel macie się tylko tym zająć i nie dopuścić nikogo do was, nikogo, rozumiesz?
-Na długo nam tego nie starczy – zauważyłem ponuro.
-A owszem – zgodził się ze mną Kal. Zawsze zgadzał się ze mną wtedy, gdy miałem nadzieję, że mi zaprzeczy. – Ale zdajesz sobie z tego sprawę i bardzo dobrze, bo nie będziecie przeciągali tego w nieskończoność, tylko sprężycie się i załatwicie, co macie do załatwienia. Część waszej mocy to wiedza o własnych ograniczeniach.
Jęknąłem w duchu. Jezu, tylko nie kolejny wykład o naszych właściwościach, niedobrze mi już było od tego, zresztą znałem tą całą wyliczankę na pamięć. „Błyskawiczny refleks to podstawa”, „delikatna kontrola mocy, ale taka ledwo dostrzegalna”, „srogość, zdecydowanie, zwłaszcza, gdy jesteśmy otoczeni”; że „instynktownie śpimy lekko i nigdy plecami do drzwi”... Zdecydowanie miałem tego po dziurki w nosie i coraz częściej łapałem się na myśli, że chętnie uciekłbym gdzie pieprz rośnie, to znaczy do Teksasu.
-Skąd Jennie ma wiedzieć, że to już? – zapytałem, usiłując przezwyciężyć ochotę natychmiastowej ucieczki.
-Będzie wiedziała – dla Langleya była to, rzecz jasna, najbardziej naturalna sprawa pod słońcem. – I nic ci do tego.
-A, pewnie – przytaknąłem. – W końcu jestem tylko maszynką do wykonywania rozkazów, nie?
-A żebyś wiedział – oczy Langleya zabłysły niebezpiecznie. – Tylko, że wyjątkowo oporną maszynką... Czy ty w ogóle kiedykolwiek zastanawiałeś się, czemu nie byłeś królem, tylko właśnie generałem? Nawet nie marszałkiem, tylko generałem. Albo czemu Vilandra ponad ciebie przekładała Khivara, co?
-To nie ma nic do rzeczy – warknąłem. Langley uśmiechnął się tylko drwiąco. – To może ty mi powiesz, od kiedy to znasz się z Cameron, co? Albo czy w ogóle zamierzałeś nam powiedzieć, że Max żyje, jeśli Cameron by tutaj nie przyjechała? Pewnie, wygodniej jest żyć w Hollywood i umawiać się z Penelopami Cruz...!
-Gówno wiesz o moim życiu – wycedził Langley przez zęby. – Nie masz pojęcia, na czym polega moja robota i ile mnie to wszystko kosztuje, i obyś się nigdy nie dowiedział!
-Przepraszam – odezwała się Jennie. – Ja też tu jestem. Czy możecie się nie kłócić?
Spojrzeliśmy na nią obaj ponuro. Cóż, nie da się ukryć, że niemal każda nasza „rozmowa” (choć „rozmowa” to za dużo powiedziane) kończyła się kłótnią, podczas której obaj zialiśmy... może zionęliśmy, mniejsza z tym, na ogół lekcje angielskiego przesypiałem... w każdym razie pałaliśmy do siebie wzajemną niechęcią i wręcz nienawiścią.
-Dobrze, nic nie mówiłam – westchnęła ciężko, unosząc ręce do góry w geście bezradności.
-Tak lepiej – mruknąłem do siebie. Owszem, naprawdę lubiłem tę dziewczynę, nie była taka ckliwa jak Liz w jej wieku ani tak przeraźliwie nudna jak Maxwell, nie była napuszona jak niegdysiejsza Isabel. Mogłaby być rzecz jasna bardziej... luźna, nie tak szurnięta jak młoda Maria, rzecz jasna, jedna Maria wystarczy z całą pewnością. Nie miałem nic przeciwko Jennie, ale czasami ona też przesadzała z tą swoją chęcią naprawiania świata. Nie wiem zresztą, czy miała taką chęć, ale tak to mogło wyglądać. Momentami miałem nieodparte wrażenie, że ktoś podmienił ją i Chrisa w kołyskach, o ile w naszych czasach zdarzają się jeszcze kołyski.
-Nazywam się Maria i będę dzisiaj waszą zaprzyjaźnioną kelnerką – zażartowała Maria, pojawiając się przy naszym stoliku niemal natychmiast po tym, jak usiedliśmy. – Dzisiejszym daniem dnia są Udka Czerwonoskórego, czy mogę już odebrać wasze zamówienie?
-Spadaj – mruknął Langley nieprzyjemnym tonem.
-Langley – warknąłem, patrząc na niego znacząco. Jeszcze jedno słowo i mu przywalę.
-No co? – zdziwił się Langley robiąc zbolałą minę. – Do siebie mówię, człowieku, do siebie! Nie wolno mówić do siebie? Langley, mówisz do siebie? Mówię!
-Wrócę za pięć minut – stwierdziła domyślnie Maria i odwróciła się na pięcie, rzucając mi jakieś dziwne spojrzenie.
Ja z kolei rzuciłem ostre spojrzenie Langleyowi. Co ta łysa pała w ogóle sobie myślała?! Problem w tym, że chyba nic sobie nie myślała... Kal wciąż prowadził monolog sam ze sobą. Wariat.
-Mówię sam do siebie. Nikt nie chce mnie słuchać, to mówię sam do siebie. Trzeba czasami porozmawiać z kimś inteligentnym – ciągnął swoje chore dywagacje, mówiąc do własnej ręki jak do lusterka. – No, kto jak kto, ale ja najlepiej to rozumiem. Czasem zadaję sobie pytanie stojąc po jednej stronie pokoju, po czym przechodzę na drugą stronę pokoju i sam sobie odpowiadam, to dobry sposób, powinniście go wypróbować...
-Szaleniec – mruknąłem patrząc na niego z lekkim obrzydzeniem. Czy ktoś normalny plecie takie bzdury? I ten człowiek ma nas chronić i wieść ku tak zwanemu zwycięstwu? Sorry, zapomniałem, że on nie jest człowiekiem. Cóż, chyba kosmici wpisują się w te całe ludzkie ramy. Ja na przykład.
-To ja już sobie pójdę – westchnęła ciężko Jennie, podnosząc się zza stolika. O dziwo obaj z Langley’em zareagowaliśmy wyjątkowo zgodnie.
-Siadaj – rzuciliśmy jednocześnie. Jennie posłusznie usiadła, choć zrobiła nieszczęśliwą minę. Mnie takie miny nie ruszały, Maria też takie potrafiła robić.
Czemu obaj sprzeciwialiśmy się czemuś tak banalnemu, jak odejście od stolika? Ależ wytłumaczenie jest bardzo proste – Nicholas. Cała zabawa polegała na tym, że Langley i Cameron, skutecznie zresztą, od paru dni kładli nam do głów bajeczki o rzekomym okrucieństwie i bezwzględności tego liliputa, i żeby choć na chwilę zamknąć im usta obiecaliśmy z Isabel nie rozdzielać się. W miarę możliwości. Żadnego siedzenia w samotności, żadnego łażenia po ulicach, zwłaszcza w nocy, żadnych rozmów z nieznajomymi. Jennie kręciła nosem i marudziła, że może i w toalecie nie można być samemu, ale została przegłosowana. Tego dnia Chris był skazany na towarzystwo Isabel i Cameron, a Jennie musiała tkwić przy mnie i Langleyu. Przyznaję jednak uczciwie, że wcześniej żadne z nas nie miało pojęcia o dyscyplinie, a teraz stanowiliśmy coś w rodzaju nieźle wyszkolonych komandosów. Kal miał rację twierdząc, że byliśmy swego rodzaju żołnierzami, każdy instynktownie podporządkowywał się temu, co było silniejsze od nas i tkwiło gdzieś głęboko; być może świadomość tej całej hecy, która nadchodziła coraz szybciej, również się do tego przyczyniła. Kosmiczna Drużyna A, można by powiedzieć. Jeśli uda mi się przeżyć to wszystko, to wstępuję do komandosów, nie ma bata.
Z całą pewnością znacznie przesadzaliśmy z tą ostrożnością. Ale kiedyś jakiś facet powiedział mądrze, że stwarzamy coś, co nie istniało, poprzez szczerą wiarę w to coś. Nie brzmiało to może tak, ale jakoś podobnie. A ten facet miał jakieś dziwne nazwisko, Kazantzakis, Katancztzakis, czy coś w tym stylu, z kisem na końcu. A może to w ogóle była kobieta, mniejsza z tym.
-Ile jeszcze mamy czekać? – zapytałem.
-Aż będzie czas – odparł opryskliwie Langley, oglądając sobie paznokcie.
-Ty, łysy – powiedziałem groźnie. – Jeszcze jedno słowo, rozumiesz?
-Wypchaj się tłuczonym szkłem – prychnął Kal.
-Przepraszam – odezwała się Jennie, niemal powtarzając swoją wcześniejszą kwestię. – Czy moglibyście... – zaczęła, ale urwała, jakby zapomniała co miała powiedzieć, i zamarła patrząc w kierunku drzwi. - ... przestać, bo... – wydawało mi się, że kompletnie straciła wątek. Popatrzyłem na nią lekko zaskoczony, zwłaszcza, że niespodziewanie Jennie oblała się rumieńcem i z zainteresowaniem zaczęła oglądać blat stolika. Obejrzałem się, ale to był tylko Kyle Valenti. Nie widziałem w nim nic takiego, żeby od razu tracić wątek.
-Bo co? – zapytałem.
-Co...? Nie, już nie ważne – mruknęła niewyraźnie. Obejrzałem się znów zdziwiony, nie bardzo wierząc tej dziwacznej myśli, która przyszła mi do głowy. Czemu u licha wzajemnie udawali, że się nie widzą i nie znają...? Cholera, chyba znowu coś mnie ominęło.
-Kyle! – zawołałem. Valenti zamarł w miejscu, w połowie drogi do baru i przekręcił głowę w naszą stronę z jakimś szalonym wysiłkiem. – Przysiądź się do nas, co? – zaproponowałem. – Ostatnio jakoś rzadko się widzimy, musimy trochę pogadać.
Usiłowałem patrzeć zarówno na Jennie, jak i Kyle’a, ale tylko udało mi się zrobić zeza. W każdym razie na twarzach zarówno Jennie jak i Kyle’a ukazał się ten sam wyraz przerażenia. Zaczynało się robić ciekawie, nie ma mowy, żeby teraz ktoś mi przeszkodził!
-Zwariowałeś? – zapytał z niesmakiem Langley. – Po co nam on...?
-Po to – odparłem stanowczo. – No chodź tutaj, chodź, siadaj, pogadamy – powiedziałem rozkazująco do Kyle’a. Jennie jakby skurczyła się, by zajmować jak najmniej miejsca i w ogóle chyba starała się stać się niewidzialna, a Kyle omijał ją starannie wzrokiem.
Zapowiadała się niezła zabawa...

***

Isabel:

Chris wpatrywał się we mnie strasznym wzrokiem i doskonale o tym wiedziałam, choć byłam do niego odwrócona tyłem - niemal czułam, jak wypala mi w plecach dziurę intensywnym wpatrywaniem się w nie. Pukałam paznokciem w elektryczny czajnik, udając wnikliwe studia nad pokrywką i kubkami czekającymi na zalanie wodą. Miałam nadzieję, że tym razem woda w czajniku będzie gotowała się wyjątkowo długo, ale nic z tego, zagotowała się jakoś upiornie szybko. Czajnik pstryknął wesoło, oznajmiając wszystkim zagotowanie się wody, choć miałam przemożną ochotę ochłodzenia go nieco moimi metodami i włączenia go po raz drugi; byłam gotowa upierać się, że woda jeszcze nie wrzała. Niestety, wredny czajnik ogłosił to bez mała całemu światu.
-Kto się czego napije? – zapytałam takim tonem, jakbym uważała robienie kawy i herbaty za absolutnie wesołą i najbardziej interesującą i pasjonującą rzecz na świecie. – Max, Chris, mamo...? – odwróciłam się uśmiechając swobodnie.
-Herbaty – mruknęła moja matka niewyraźnie. Siedziała przy kuchennym stole tuż obok Maxa i sprawiała wrażenie, jakby w ogóle nie docierała do niej nietypowość tej sytuacji.
-Ja dziękuję – odparł z naciskiem Chris, wpatrując się we mnie, jak lampart w swoją ofiarę.
-Popieram – rzuciła Alex lekkim tonem, kiwając się swoim zwyczajem na krześle. Ona z kolei traktowała mnie jak kuchenny mebel, za to patrzyła badawczo i nieufnie na Maxa. Westchnęłam ciężko.
-Max? – zapytałam z rezygnacją.
-Herbaty – odparł spokojnie, przyglądając się z ciekawością Alex.
-Cameron? – piękna kosmitka siedziała nieruchomo po drugiej stronie Maxa i chyba nic nie robiło na niej wrażenia.
-Kawę – stwierdziła. Z jej twarzy nie dało się wyczytać żadnych emocji. – Mocną.
-Chyba sobie zrobię melisę – mruknęłam sama do siebie.
O co tu chodziło? Ależ to bardzo proste. Wedle ostatnich ustaleń przebywanie gdziekolwiek samemu było stanowczo zakazane. Ponieważ tego dnia Langley zabrał gdzieś Michaela i Jennie, byłam skazana na towarzystwo Cameron i Chrisa. Liz poczuła wyrzuty sumienia i postanowiła wytłumaczyć całą sytuację temu jej Foxowi, i w ten sposób do towarzystwa miałam jeszcze Maxa i moją matkę. Nie jest to takie najgorsze, rzecz jasna, i wcale nie to sprawiło, że Chris przypominał modliszkę – po prostu zapomniałam, że dzisiaj wracała Alex... Ostatnie wypadki zepchnęły nieco moją krnąbrną córkę na dalszy plan, zwłaszcza, że ostatnio nie sprawiała kłopotów, i na śmierć zapomniałam o jej powrocie. Nie przygotowałam się rzecz jasna do tego, co jej powiedzieć na temat Maxa, ani nie zdążyłam uprzedzić pozostałych, żeby zachowywali się poniekąd normalnie. Moja matka rzecz jasna nie widziała w tym nic złego, a w Alex podejrzenia wybuchły wielką siłą, widziałam to na jej twarzy zupełnie wyraźnie. Zdawałam sobie sprawę, że moja córka szykuje się wewnętrznie do ataku i zaraz urządzi tu istne przesłuchanie, ale nie miałam sił sprzeciwiać się temu w jakikolwiek sposób. Zaraz posypie się lawina drobnych na pozór pytań, z których przerażający umysł Alex wywnioskuje wszystko, wypełni absolutnie każdą lukę w wiadomościach, zdemaskuje moje kłamstwa, przy czym przeprowadzi całą operację w takim tempie, że nikt nawet nie zdąży pomyśleć o jakiś logicznych wymówkach. Logiczne wymówki zawsze zajmowały mi masę czasu i nigdy nie były tak bardzo wiarygodne, jakbym sobie tego życzyła. Istny cud, że do tej pory Alex nie wpadła na pomysł mojego przesłuchania, słowo daję, że ona ma chyba wbudowany aparat do wykrywania kłamstw. W dodatku poczułam niepokój o Maxa, bo mój stary-nowy brat wydawał się być prawdomówny aż do bólu, chyba prędzej by się udławił, niż zmienił prawdę. Z kierunku spojrzeń rzucanych przez Alex wiedziałam, że szykuje się również do ataku na Cameron. Alex powinna pracować w policji albo FBI, zrobiłaby tam oszałamiającą karierę.
Chris zaś przypominał Gorgonę dlatego, że miał mi za złe dopuszczenie do takiej sytuacji. Poznał już trochę Alex i był zorientowany w jej metodach. Żadne z nas jednak nie interweniowało, by zapobiec nieuniknionej katastrofie, ponieważ było to zupełnie bezcelowe; Alex łączyła w sobie upór osła, gwałtowność huraganu i nieustępliwość lawy wulkanicznej. Poza tym wciąż nad naszymi nieco otumanionymi umysłami wisiał kategoryczny zakaz jakiegokolwiek rozdzielania się... O ile wrócę do Nowego Jorku jako względnie normalna osoba, to będzie cud.
Sama nie wiedziałam, czy wolałam być przy tym procesie czy też raczej lepiej byłoby zakopać się gdzieś głęboko i udawać, że o niczym nie wiem. Chyba jednak wolałam to drugie.
Kto jednak powiedział, że cuda się nie zdarzają? Owszem, zdarzają się. Dokładnie w momencie, gdy Alex już otwierała usta żeby zadać pierwsze pytanie, do kuchni wsunęła się Liz z niezbyt wyraźną miną.
-Isabel, mogę z tobą chwilkę porozmawiać? – zapytała znękanym głosem, patrząc na mnie wymownie. Zerknęłam na Alex i Chrisa – Alex miała zawziętą minę, a Chris miał na twarzy straszny wyraz. Czym prędzej odwróciłam wzrok.
-Ja-jasne – odparłam z lekkim zająknięciem, odrywając się od szafki, o którą do tej pory się opierałam. – To my tego... wyjdźmy na chwilę – zaproponowałam. W chwili, kiedy wychodziłam z kuchni, Alex zadała pierwsze pytanie, ale postarałam się go nie słyszeć.
Stanęłyśmy w holu, koło drzwi wejściowych. Oryginalne miejsce na pogawędki.
-Więc? – zapytałam z ciekawością. Zresztą, wszystko jedno, o czym też chciała porozmawiać Liz, w tej chwili byłam wdzięczna, że pozwoliła mi się oddalić od Alex i Chrisa choć na moment.
-Słuchaj, mam problem, musisz mi pomóc... – wyjawiła Liz i nabrała powietrza. – Widzisz, chodzi o Andrew.
-Nie chce się usunąć, co? – zapytałam domyślnie. Liz zaczęła wyłamywać sobie palce.
-Nie, właśnie widzisz, rzecz w tym, że on chce się usunąć... – mruknęła. Zmarszczyłam brwi – czy to oznacza, że ona chce trzymać dwie sroki za ogon? Zatrzymać przy sobie zarówno Andrew, jak i Maxa...? Liz dostrzegła moją minę. – Nie, nie chodzi mi o to, żeby tutaj został, ale byłam przekonana, że on się będzie upierał, że zostanie, i w ogóle, jak taki prawdziwy dżentelmen, nie spodziewałam się tego po nim... I zrobiło mi się głupio, że potraktowałam go jak zabawkę... – Liz urwała.
-No dobrze, ale wciąż nie bardzo rozumiem, jak miałabym pomóc ci z Andrew – odezwałam się, przerywając milczenie.
-Pogadaj z nim – wyrzuciła z siebie Liz. – Bardzo cię proszę, wytłumacz mu to jakoś, on mnie w ogóle nie chce słuchać, ja mam wyrzuty sumienia, zrób coś...! – w jej tonie pojawiły się rozpaczliwe nuty. Znowu przestawałam cokolwiek rozumieć, ale to chyba najzupełniej normalne w Roswell.
-I co niby miałabym mu wytłumaczyć? – westchnęłam ciężko. – Daj spokój, Liz, ja mam cię tłumaczyć przed twoim byłym...?
-Isabel, proszę – Liz patrzyła na mnie błagalnie. – Powiedz mu, że to nie miało tak być i że naprawdę nie chciałam go zranić... Powiedz mu cokolwiek. Proszę, jesteś moją ostatnią deską ratunku...!
-Nie rozumiem, czemu w ogóle tak ci na tym zależy – mruknęłam z niesmakiem. – Było minęło, powinnaś się cieszyć, że nie sprawia ci kłopotów.
-Wiem – odparła Liz z nieszczęśliwą miną. – Wiem, i naprawdę się cieszę, ale jest mi strasznie głupio, bo cały czas mam wyrzuty sumienia. Proszę, zrób to dla mnie, dobrze? Dla mojego spokoju, Isabel, błagam, jesteś jedyną osobą, którą mogę prosić o pomoc w tej sprawie... Chcesz, żeby to po mnie wciąż chodziło i gniotło mnie, że nawet go nie przeprosiłam? W końcu coś mu się ode mnie należy, Isabel...! – wykrzyknik niósł ze sobą całą masę różnego rodzaju emocji. Hm. I co ja mogłam zrobić...? To było takie... normalne, ludzkie...
-Daj mi ten jego numer – powiedziałam z rezygnacją. Liz natychmiast rozpromieniła się i wcisnęła mi do ręki nieco zgniecioną karteluszkę. Zerknęłam na nią i ujrzałam rząd starannych cyferek zapisanych przez Liz, która nawet zdenerwowana pamiętała o idealnie równiutkich kreseczkach przy siódemkach i czwórkach. Jezu.
-Dzięki – zawołała Liz z ulgą. – Jesteś kochana! – cmoknęła mnie w policzek, obróciła się i już jej nie było, znikła w kuchni. Popatrzyłam znowu na kartkę i zaczęłam powoli szukać telefonu... Nie śpieszyło mi się, by powrócić do kuchni – byłam pewna, że Alex jeszcze nie skończyła.
-Słucham – odezwał się znajomy mi już głos, gdy w końcu znalazłam moją komórkę, zamknęłam się z nią przezornie w moim pokoju i wystukałam numer.
-Dzień dobry, panie Fox – powiedziałam bawiąc się kluczykami do samochodu. – Tu Isabel Ramirez, pamięta pan, spotkaliśmy się w Crashdown kilka dni temu – słyszałam, że Andrew po drugiej stronie chyba dziwnie chrząknął.
-Tak... oczywiście, że pamiętam – mogłam się założyć, że jednocześnie kiwnął głową.
-Cieszę się – odparłam krótko. – Chciałam panu tylko podziękować. Mój brat... Cóż, sam pan rozumie, że teraz, kiedy on wrócił, wszystko się zmieniło. Ale niech pan się nie wbija w dumę, w gruncie rzeczy to jedyna logiczna rzecz, jaką mógł pan zrobić – dodałam, troszeczkę po to, żeby go zdenerwować, choć odrobinę. Nie zamierzałam usprawiedliwiać Liz, sama się w to wpakowała, to i niech sama się wyplącze. Ku mojemu zaskoczeniu, Andrew Fox zaczął się śmiać.
-No nareszcie – powiedział ze śmiechem. – Już się bałem, że zacznie pani wybielać swoją bratową, a tego bym już nie zniósł. Mam odruch wymiotny, gdy słyszę „Andrew, ja cię przepraszam...” – stłumiłam śmiech, słysząc Foxa imitującego, udanie zresztą, Liz. - Betty to miła dziewczyna, ale trochę zbyt poważna i za bardzo się wszystkim przejmuje. Cieszę się, że pani nie zaczęła mi kadzić o zranionych sercach i innych pierdołach.
-Liz nie jest taka zła, choć dużo czasu zabrało mi polubienie tej grzecznej dziewczynki. Nigdy nie miała w sobie ikry, idealna Liz w idealnym świecie – stwierdziłam mimowolnie z lekką niechęcią, nie zdając sobie sprawy, co mówię – dopiero, gdy te słowa opuściły usta uświadomiłam sobie, co właśnie powiedziałam.
Andrew zaczął się tylko mocniej śmiać.
-Idealnie to pani określiła – chichotał wesoło wprost do mojego ucha. – Idealna Betty w idealnym świecie... Czysta utopia!
Również się uśmiechnęłam. Być może nie powinnam tak mówić o Liz, ale doprawdy, czasami moja bratowa była po prostu nudna i monotonna, tyle, że nigdy nie miałam nikogo, z kim mogłabym ją krytykować. Maria, Alex i Max odpadali w przebiegach, Kyle również, a Michaela to nie obchodziło.
-Pewnie, nie ukrywam, że nieco mnie to zabolało – Fox spoważniał nieco, ale tylko nieco. – Ale nie róbmy z tego tragedii, będę żył. Nie ta, to inna, całe to gadanie o złamanych sercach można powiesić na ścianie.
-Cóż, to akurat rozumiem – mruknęłam. Tak, chyba nie należałam do ludzi, którzy zakochują się raz na całe życie, tak jak Liz... albo Maria. – Ale to chyba nie jest wada, prawda?
-Nie wydaje mi się – odparł Fox. – Zresztą, ja w takie bajki nie wierzę. I w ogóle stanowczo wolę komedie od dramatów, miłość przychodzi i odchodzi. Wszystko odchodzi, tyle, że nie widzimy tego, bo to nasze życie.
-W końcu sztuka życia to sztuka wierzenia w kłamstwa – zażartowałam lekko. Nie do wiary, zamiast obiecanego usprawiedliwienia Liz, ja najzwyczajniej w świecie rozmawiałam o uczuciach z Foxem, któremu świecą się oczy na widok ładnej kobiety!
-Cesare Pavese – roześmiał się Fox. – Też to pani zna?
W rezultacie, gdy piętnaście minut później pogawędkę przerwał Chris, z grobową miną pukając do moich drzwi (żeby poinformować mnie, że Max przez cały czas milczał, Cameron opowiedziała jakąś absolutnie okropną i naiwną historię a Alex obraziła się na wszystkich), ja i Andrew byliśmy już na „ty”, omówiliśmy ostatnią kontrowersyjną sztukę pewnej hiszpańskiej trupy, którą widziałam przed wyjazdem w Nowym Jorku, a którą Andrew skutecznie wyszydzał, i byliśmy umówieni na koleżeńskie spotkanie za jakiś niesprecyzowany czas w celu dalszego omawiania sztuki, która mnie zachwyciła, a jego zdegustowała. Paul, z którym wtedy byłam na tej sztuce, ku mojemu niezadowoleniu najzwyczajniej w świecie usnął.
Przypomniałam sobie wtedy coś, o czym kiedyś rozmawiała Lisa z jedną z modelek... Że niezależnie od tego, gdzie się jest, w mieście czy w małym miasteczku, zawsze napotyka się ograniczonych ludzi, którzy myślą kategoriami pieniędzy albo urody, i że trzeba w tym wszystkim zachować swoje własne wytyczne i poczucie dumy. I żeby nigdy nie oceniać ludzi po sytuacji w ich życiu, ponieważ nigdy nie wiadomo, czy nie staną się oni naszymi przyjaciółmi. Życie potrafi zaskakiwać, bo jeszcze tydzień – dwa tygodnie temu nie miałam bladego pojęcia, że ja i Andrew Gerald Fox moglibyśmy być czymś więcej niż tylko znajomymi.
Image

Hotori
Obserwator Słów
Posts: 1509
Joined: Sat Jul 26, 2003 4:11 pm
Location: Lublin

Post by Hotori » Sat Jun 11, 2005 12:34 am

Isabel + Fox...mialam to przeczucie już od tamtego ich spotkania w restauracji :wink: No i Liz z tymi kreseczkami- taka niewinna krytyka, co ? Czy to aby nie mania ? :mrgreen:

P.S. A zabierać łapki od mojego Michaela 8) On jest tylko mój :lol: A ja myślałam, że przepadasz za Maxem:wink: Czyżby zmiana przyszła nie tylko na Liz ? :mrgreen:
'' It is easier to forgive an enemy than to forgive a friend''

William Blake

Magea
Fan
Posts: 536
Joined: Sun Sep 19, 2004 8:06 pm
Location: Wrocław
Contact:

Post by Magea » Sun Jun 12, 2005 11:07 am

hehe Isabel i Fox .. to mi nawet leży ... Wydaje mi się że Liz nie będzie miała nic przeciwko 8)
Michael i Langley bożeeee co oni wyczyniają nie mogą ze soba nawet normalnie porozmawiać .. chyba nawet się nie dziwie .. w pewien spsób można nawet uznać że mają podobne charaktery, ale ta ich rozmowa mnie bawi czasami :lol:
Liz zwróciła się po pomoc do Isabel .. nigdy bym nie przypuszczała .. w 100% obstawiała bym że zgłosi się do Marii o pomoc.
:)

User avatar
Maleństwo
Starszy nowicjusz
Posts: 173
Joined: Mon Feb 28, 2005 8:22 pm
Location: Gdańsk

Post by Maleństwo » Sun Jun 12, 2005 7:08 pm

Nan wrote:No i co do Nicholasa...a kto powiedział, że ma mieć w sobie człowieczeństwo...?...w końcu był kosmitą...
Nan, no przecież wiadomo, że nie jest człowiekiem :wink: a kosmitą, ale nawet nasi kosmici przejawiali pewne ludzkie zachowania (hmm, może dlatego, że byli hybrydami :roll: ). Po prostu przyzwyczaiłam się do tego i myślę, że nawet kosmita może być do pewnego stopnia człowiekiem (chodzi mi tu o zachowanie) i takich tzw. "ludzkich" elementów niestety nie znalazłam w zachowaniu Nicholasa...ale Nicholas, to Nicholas i już kończę ten temat, choć pewnie tylko na jakiś czas :wink: gdyż zapewne Nicholas zjawi się nam za kilka części. Przecież naszą paczkę czeka potyczka z nim i jego "ludźmi".

Kolejna część i mamy dwa obozy. Na czele jednego jako "ochrona" stoi Michael, a na czele drugiego Isabel :wink: Coś to "szefostwo" ani jednemu, ani drugiemu nie wychodzi :roll: ...raczej :wink: Same kłody kładą się im pod nogami. Jak nie kłótnie, to dociekliwa rodzinka.

Naprawdę Michael i Kal wprost się "uwielbiają". Mogliby się trochę uspokoić, teraz są chyba ważniejsze sprawy, ale cóż trafił swój na swego :mrgreen: Biedna Jennie. Ciekawe, czy ma zatyczki do uszu, aha no i klapki na oczy...Kyle wkracza do akcji. Musiało prędzej, czy później dojść do ich bezpośredniego spotkania, szkoda tylko, że nie na osobności. Może coś by sobie wyjaśnili. Chyba nie powiedziałabym (pomyślałabym) tak dosadnie jak Michael, ale rzeczywiście 8) ...
Zapowiadała się niezła zabawa...
Alex i jej niewiedza w sprawach kosmicznych. Musiało dojść do takiej sytuacji. Nawet gdyby nie zjawił się Max, to na pewno "wypłynęłaby" jakaś inna kosmiczna sprawa. Tym razem Isabel udało się uwolnić od trudnych pytań córki, ale będzie przecież w końcu musiała porozmawiać z Alex i powiedziać jej co i jak. Ona jako córka Isabel, jest chyba w pewnym stopniu też w niebezpieczeństwie :roll: czyż nie?

I na koniec Nan zafudowałaś mi wielki uśmiech na twarzy :mrgreen: Isabel i Fox. Choć nie rozumiem postępowania Liz i zgadzam się w tej sprawie z Isabel...
-Nie rozumiem, czemu w ogóle tak ci na tym zależy...Było minęło, powinnaś się cieszyć, że nie sprawia ci kłopotów.

to cieszę się, że wszystko potoczyło się tak, a nie inaczej...
...dwa tygodnie temu nie miałam bladego pojęcia, że ja i Andrew Gerald Fox moglibyśmy być czymś więcej niż tylko znajomymi
I powtórzę tylko jeszcze raz za Michael'em. Tym razem na pewno 8)...
Zapowiadała się niezła zabawa...
Last edited by Maleństwo on Sun Jun 12, 2005 7:32 pm, edited 1 time in total.
Maleństwo

User avatar
ADkA
Fan
Posts: 555
Joined: Fri Mar 12, 2004 10:07 am
Location: g.Śląsk
Contact:

Post by ADkA » Sun Jun 12, 2005 7:19 pm

Brawo, brawo.. tak połączyć te dwie osóbki.. :haha: Isabell i Fox.. już widze tę wybuchową mieszankę. Na pewno nie będą się nudzić w takim związku!

Ale kwestie Michaela, przebijają wszystko.. :haha:
Usiłowałem patrzeć zarówno na Jennie, jak i Kyle’a, ale tylko udało mi się zrobić zeza. W każdym razie na twarzach zarówno Jennie jak i Kyle’a ukazał się ten sam wyraz przerażenia. Zaczynało się robić ciekawie, nie ma mowy, żeby teraz ktoś mi przeszkodził!
No patrzcie.. czyżby wynik długiego przebywania w towarzystwie Marii?? :wink:
Skąd Ty to Nan bierzesz?

Gwoli wyjaśnienia, chyba niepotrzebnego, ale co mi tam... :cheesy: Michael, nie był moim faworytem w filmie..znaczy zawsze przodował Max :wink: , jednak ten serial bez Michaela, nie byłby tym samym serialem, ale to co teraz Nan robi z Michaelem, znaczy z jego kwestiami, ciętymi uwagami i wisielczym humorkiem przechodzi moje najśmielsze wyobrażenia...
"Żal jest potrzebny, żałując swoich pomyłek, uczymy się na błędach. Ale na Boga, nie pozwól, by rządził twoim życiem. Zwłaszcza, że nigdy nie będziesz pewna, że zobaczysz następny wschód słońca."
Hotaru "Freak Nation"

Hotori
Obserwator Słów
Posts: 1509
Joined: Sat Jul 26, 2003 4:11 pm
Location: Lublin

Post by Hotori » Mon Jun 13, 2005 10:15 pm

Nan- żeby było wygodniej- wepchnę się tutaj z pewną uwagą :wink: Przeczytałam coś, o czym wspomniałaś u Cichej- początek ficku o Tess i Michaelu. Podoba mi się :P NAPRAWDĘ. Mam tylko nadzieję, że to nie będzie jednak krótki fick.

Poza tym zajrzałam- a tu co widzę :mrgreen: Fanarty już na RF wrzucasz ? No, no...proszę :wink: A wiesz, że dwie cudotwórczynie z RF robią dla mnie arty do COD /taka mała dygresja/ :jezyk:
'' It is easier to forgive an enemy than to forgive a friend''

William Blake

User avatar
Nan
Hybryda
Posts: 2781
Joined: Sat Jul 12, 2003 6:27 pm
Location: Warszawa

Post by Nan » Thu Jun 16, 2005 3:35 pm

Fox - cóż, na początku planowałam zrobienie z niego Skóra i w ogóle czarnego charakteru, ale potem za bardzo go polubiłam i przywiązałam się do niego, żeby zrobić coś takiego.

Poza tym:
Hotori - kotuś, jestem elastyczna. Maxa dalej lubię, ale wiesz, trzeba znać granice. A jeśli chodzi ci o fanarty - raczej nie licz, że do swojej galerii obrazków do COD dołączysz i coś mojego. Braknie mi czasu na cokolwiek, nie mówiąc o wenie. I to też jest odpowiedź na pytanie z tematu Cichej - co prawda sequel do TJH jest pewną możliwością (jednym z siedmiu pomysłów na kolejne opowiadania), ale może być pewien problem, bo wakacje jak na razie zapowiadają mi się dość intensywnie.
Magea - Maria chwilowo ma co innego na głowie niż ratowanie Liz. Zresztą, o ile pamiętam to Maria miała chwilowo dość ratowania Liz od Foxa, co prawda nie powiedziała tego wprost, ale...
Maleństwo - z tego wniosek, że żadne z nich, ani Isabel, ani Michael, nie nadają się na przywódców. A Alex jeszcze się pokaże, z całą pewnością.
ADkA - skąd ja to biorę? Z życia i chorej wyobraźni. Je suis contente (francuski się mnie dzisiaj czepia), cieszę się, że Michael przypadł do gustu - NAWET jako kowboj, co swego czasu wiele osób mi wypominało i kręciło nosami. Tym razem Max jest, ale z boku, bardziej wyraźny jest Michael.

Czemu akurat dziś? Bo wróciłam ze szkoły (tak tak, jestem tak nienormalna i jeszcze tam chodzę) i nie chce mi się nic innego. Chciałam zakończyć pisanie TJH do wakacji, ale chyba mi się nie uda, z kilku powodów. Za tydzień, tuż po końcu roku, najprawdopodobniej wyjeżdżam, na jak długo - średnio wiem, to zależy od okoliczności, w drugiej połowie lipca też dość częste będą kilkudniowe wypady, połowę sierpnia mam z głowy, a w wolnych chwilach należy naumiewać się wszystkiego po kolei, bo na wrzesień już mamy pozapowiadane klasówki z dotychczasowego materiału. Toteż bardzo możliwe, że części będą pojawiać się nieregularnie, może często, a może nie, o ile, rzecz jasna, uda mi się to opowiadanie jakoś zakończyć. Cieszę się, że tą 38 część udało mi się zakończyć jakże typowym dla wszelkich seriali denerwującym zakończeniem... :P



Liz:

Atmosfera w Roswell stawała się coraz gorsza. Była pełna napięcia, oczekiwania, niepewności i podejrzeń. Nie wiadomo, na co czekał Langley i Cameron, choć ja wolałabym, żebyśmy się nie doczekali. Nie podobała mi się idea stawienia czoła Nicholasowi i coraz bardziej skłaniałam się do natychmiastowego wyjazdu byle gdzie. Chyba jednak te zamiary były zbyt widoczne na mojej twarzy, bo Langley zapowiedział mi stanowczo, że nie mam nawet co o tym myśleć, chyba, że wolę zostać ubita. Nie wolałam zostać ubita, ale też i nie miałam ochoty pozwolić, by Jennie i Chris narażali się w jakikolwiek sposób.
Langley i Cameron znikli z naszych oczu na parę dni. Cieszyłam się po cichu, że Cameron nie było nigdzie w pobliżu, zawsze wydawało mi się, że ona wpatruje się we mnie tak, jakby miała w oczach promienie Roentgena i sprawdza mnie na wylot. Nie lubiłam tego. Zresztą, sama obecność Cameron nieco mnie deprymowała, czułam się przy niej zdecydowanie nieswojo, być może po części dlatego, że zdawałam sobie sprawę, jak wiele dla mnie zrobiła, tylko nie rozumiałam dlaczego. Max bardzo ją lubił, choć tak naprawdę to nie mogłam przypomnieć sobie ani jednej ich rozmowy. Teraz widzę, że wtedy, po powrocie Maxa, oni naprawdę nigdy nie rozmawiali tak naprawdę na jakiś konkretny temat; czasami tylko Max patrzył na nią, jakby chciał się w czymś upewnić, ale nigdy nie zwracali się bezpośrednio do siebie. To była ich forma przyjaźni, ale w gruncie rzeczy mogę się tego tylko domyślać, bo Max nigdy nie był skory do rozmów o Cameron. Przypuszczam, że ona była w jego życiu o wiele ważniejsza, niż mogłoby się wydawać.
No właśnie, Max. Gdy pierwsza radość spowodowana jego powrotem minęła, przyszedł czas, żeby zastanowić się co dalej. Po raz kolejny przekonałam się, że życie to nie bajka – w bajce książę przybyłby do swojej księżniczki z długiej wyprawy, ona czekałaby na niego, a potem żyliby długo i szczęśliwie kochając się tak samo, jak pierwszego dnia. Tak, książę wrócił, ale gdzieś po drodze zgubiła się cała bajkowa otoczka. Znosił cierpliwie moje oznaki uczucia, ale sam raczej nie wykazywał się inicjatywą, tak samo, jak pies czy kot znosi uporczywe głaskanie, choć w gruncie rzeczy wcale nie ma na to ochoty. Nie okazywał tego najmniejszym gestem, ale ja i tak to wiedziałam, i nie miałam pojęcia, co mam zrobić. Wrócił, ale wróciła zupełnie inna, obca mi osoba, choć tyle rzeczy łączyło ją z tą osobą, którą kiedyś znałam. A może to nie on był inny, tylko ja się zmieniłam, nie wiem.
W dodatku Isabel jakoś nie bardzo chciała mówić o tym, jak poszła jej rozmowa z Drew – poprosiłam ją w końcu, żeby spróbowała mnie jakoś wytłumaczyć, bo Andrew nie chciał mnie w ogóle słuchać. Było mi przykro z tego powodu, ale nie miałam wyjścia. A Isabel jak na złość mruknęła tylko, że poszło lepiej, niż się spodziewała. A jakby tego było mało, Jennie na zmianę sprawiała wrażenie chmury gradowej, wielkiej nieobecnej i kompletnie przygnębionej, przy czym coraz chętnej przebywała w towarzystwie Langleya. Nie podobało mi się to, Langley nie był dobrym towarzyszem, choć wydawał się ją tolerować. Jennie mogła udawać, że wszystko jest w porządku, ja i tak wiedziałam swoje. I powoli zaczynałam mieć wątpliwości, czy na pewno dobrze zrobiłam wtrącając się w tę całą sprawę z Kyle’m. Nigdy wcześniej nie zauważyłam, żeby Jennie ciągnęło do określonego typu mężczyzn, ale teraz miałam wrażenie, że wręcz rzucało się w oczy to, że wyraźnie wolała znajomych starszych od siebie. Może to przez to, że nie miała ojca. Może to moja wina. Teraz zaś Jennie z kolei była śmiertelnie obrażona na Michaela, choć nie wiem, dlaczego.
Rozmyślałam o tym wszystkim stojąc w kuchni i usiłując sklecić coś normalnego na tak zwany obiad, bo potrawami z Crashdown można się żywić co najwyżej raz dziennie. Isabel siedziała w salonie, obstawiona pilniczkami, wacikami i lakierami, robiąc sobie staranny manikiur i opowiadała Marii, jak to obrażona Alex odmówiła wszelkiej współpracy, bo Chris nie chciał iść z nią na basen, więc poszła na jakąś randkę w ostentacyjnie krótkiej mini. Maria akurat skończyła pracę i siedziała razem z nami dla towarzystwa, wysłuchując żalów Isabel i prawdopodobnie dziękując w duchu, że Bobby’emu nie groziło chodzenie w mini. Rzucała czasami ukradkowe spojrzenia na Michaela, który rżnął w karty z Chrisem. Zdaje się, że między nimi, to znaczy między Marią a Michaelem, znowu coś iskrzyło, bo Michael również zerkał na Marię, gdy tylko ona nie patrzyła. Przypominali parę dzieciaków. Max stał nieruchomo przy oknie, a Jennie zamknęła się w swoim pokoju ze słuchawkami na uszach. To czekanie na jakąkolwiek decyzję Langleya stawało się nie do zniesienia, byliśmy skazani na swoje towarzystwo, podczas gdy większość z nas wolałaby być zupełnie gdzie indziej. I rzecz jasna tę właśnie chwilę wybrał sobie Langley, żeby przyjść i rzucić bombę między nas.
-Mam tego serdecznie dość – powiedział pojawiając się w drzwiach, nie trudząc się rzecz jasna takim głupstwem, jak pukanie. Wszystkie głowy jak na komendę odwróciły się w jego kierunku. Langley wkroczył do mieszkania wnosząc ze sobą jakąś niebezpieczną atmosferę. Milcząca Cameron szła za nim, z nieprzeniknioną jak zwykle twarzą. Opuściłam łyżkę i resztą zdrowego rozsądku pomyślałam, że należałoby zgasić ogień pod garnkami, bo wszyscy o tym zapomną i wszystko się spali; właściwie żadne z nich, ani Kal, ani Cameron, nie musieli nic mówić, i tak to wyczuliśmy.
-Zbierać się, idziemy – polecił Langley, patrząc nie wiedzieć czemu na karty, leżące między Chrisem a Michaelem. – No, już, już, już, ruszać te tyłki.
-To... to już...? – zapytała niepewnie Isabel, zapominając kompletnie o swoich paznokciach.
-Już – potwierdził Langley. Przez chwilę wszyscy wpatrywali się w niego z niedowierzaniem, nie wykonując najmniejszego ruchu. Wyglądaliśmy jak grupowy słup soli. Kal również przyglądał się nam z lekkim zaciekawieniem, choć nie wiem dlaczego. Przez chwilę myślałam, że zostaniemy już tak na zawsze, wpatrując się w siebie nawzajem. – No ruszcie się, do cholery! – ocknął się nagle. Czar prysł, pierwszy poruszył się Michael.
-Mus to mus – mruknął odkładając karty.
-Gdzie Jennifer? – zapytał Langley, patrząc na nas surowo.
-W pokoju – odparł Chris, wciąż wpatrując się w Langley’a jak urzeczony. Ze zdziwieniem popatrzyłam na własne, drżące dłonie.
Cameron bez słowa odwróciła się i weszła do pokoju Jennie.
-No, ruszcie się, co tak siedzicie? – zirytował się Langley. – Święte krowy, do jasnej cholery, już na dół! – wrzasnął. Michael i Chris bez słowa podnieśli się...
To chyba było najtrudniejsze pożegnanie. Dopiero wtedy uświadomiłam sobie, że najprawdopodobniej już ich więcej nie zobaczę, ale nie mogłam absolutnie nic zrobić, żeby to zmienić. Staliśmy koło drzwi, patrząc na siebie niepewnie, nie wiedząc, kto zacznie. Langley przewrócił tylko oczami i oznajmił, że czeka w samochodzie.
-Liz, jakby co... – zaczęła Isabel podchodząc do mnie i odchrząknęła. – Uściskaj ode mnie Alex, dobrze? I powiedz jej, że... – głos Isabel urwał się. – Nic jej zresztą nie mów – szepnęła, ściskając mnie mocno. Bez słowa skinęłam głową, nie byłam w stanie wydusić ze ściśniętego gardła ani słowa.
-Wróć, kowboju – poprosiła Maria uśmiechając się dzielnie do Michaela. – Pamiętaj o obietnicy – dodała wyciągając do niego rękę. Michael jednak nie uścisnął jej dłoni, tylko przyciągnął ją do siebie i przytulił mocno. Odwróciłam od nich wzrok, żeby się nie rozpłakać, a po głowie tłukła mi się tylko ta jedna, głupia myśl, że to nasze ostatnie spotkanie.
Chris podszedł do mnie z niepewną miną.
-Gdyby... gdyby tego – zaczął. – Wyśle pani list? – zapytał, mnąc lekko w ręku zaklejoną kopertę. – Do mojej matki... Tak w razie czego. Wyśle pani?
Uśmiechnęłam się z trudem i zmusiłam gardło do wyduszenia czegoś z siebie.
-Jasne – mruknęłam niewyraźnie. – W razie czego – powtórzyłam za nim. Chris wcisnął mi do ręki kopertę i po krótkiej chwili wahania objął mnie ramionami.
-Dziękuję – powiedział. Nie byłam pewna, czy dziękuje mi za to, że wyślę list, czy za to, że go przyjęłam. Być może za wszystko razem.
Obejrzałam się za siebie i podeszłam do Jennie. Nie wiedzieć czemu, ona chyba była najmniej poruszona tym wszystkim, a przynajmniej sprawiała takie wrażenie. Bez słowa przytuliłam ją mocno do siebie. Jennie jakby z wahaniem również mnie objęła. I chyba właśnie wtedy, żegnając się z nią ze świadomością, że być może to był ostatni dzień jej życia, uświadomiłam sobie, że to już nie była wcale moja mała Jennie, ani beztroska nastolatka, jaką powinna być. Być może zdradził mi to pełen niecierpliwości błysk w jej oczach, ale wiedziałam, że to już jest inna osoba, niż do tej pory myślałam – dorosła i w pełni świadoma tego, co robi. Gdyby nie kosmiczne pochodzenie Maxa, byłaby normalną dziewczyną, a nie przedwcześnie dojrzałą kobietą. Która siedemnastolatka spokojnie idzie na jakąś dziwaczną konfrontację, od której zależy jej życie? Dlaczego ona akurat była pozbawiona tego wszystkiego, co mieli inni, to znaczy normalnego życia? To nie było sprawiedliwe. Gdybym tylko mogła nie pozwolić jej jechać, gdybym tylko mogła ją jakoś ochronić – ale nie mogłam, to Jennie chroniła, ona była znacznie silniejsza, niż ja. Niech szlag trafi cały Antar!
Jennie odsunęła się ode mnie trochę i uśmiechnęła lekko, choć jej oczy wcale się nie uśmiechały.
-Nie płacz – powiedziała. Nawet nie zdawałam sobie sprawy, że po moich policzkach płynęły łzy. – Nie warto płakać po Skórach – dodała może nieco cynicznie, mrużąc jednocześnie ironicznie oczy. Popatrzyłam na nią zaskoczona. Tak, Jennie była silna, ale był to chyba tylko pancerz. W tej chwili nie byłam pewna, czy jeszcze w ogóle ją znam.
Gdzieś tam obok nas wszyscy się żegnali, ale prawdę mówiąc wcale tego nie pamiętam. Nie jestem pewna, czy w ogóle to widziałam. Pamiętam tylko, że wszyscy usiłowali robić dobrą minę do złej gry.
Niespodziewanie drzwi otworzyły się i pojawił się w nich Kyle.
-Maria, naprawiłem ci tego grata – zaczął i urwał widząc dość duże zgromadzenie. – Zaraz. Coś mnie ominęło? – zapytał niepewnie, zwłaszcza, że wszyscy mieli grobowe miny. Cameron popatrzyła na niego z jakąś dziwną miną, ale nic nie powiedziała. Kyle spojrzał na Cameron, na Jennie, potem znów na Cameron... – Chyba nie chcecie powiedzieć, że to już? – zmarszczył brwi.
-Tak się składa, że owszem – przytaknęła grzecznie Cameron. – Trafiłeś w ostatniej chwili.
-Ach – mruknął z niezbyt mądrą miną. Zerknęłam na Jennie, ale znów miała na twarzy swoją zwykłą maskę.
-Chciałam tylko zauważyć, że lepiej by było, gdybyście się trochę pośpieszyli – zauważyła Cameron. – Pamiętajcie o wszystkim, czego uczył was Langley... i niech Bóg ma was w swojej opiece – zakończyła jakimś smutnym tonem.
-Nie jedziesz z nami? – zdziwił się Chris. Cameron pokręciła głową.
-Nie – odparła. – Po pierwsze tutaj też nie będzie teraz tak bezpiecznie, po drugie moja obecność tam nie jest zbyt wskazana, po trzecie Langley wam wystarczy. Ja mogę się przydać tutaj.
Żadne z nas nie zdawało sobie sprawy, jak bardzo prorocze były jej słowa. Miały się sprawdzić w ciągu najbliższych czterdziestu ośmiu godzin, ale nikt jeszcze o tym nie wiedział.
-No, komu w drogę, temu czas – mruknął Michael, nie chcąc tego dalej przedłużać. – Idziemy – rzucił, kierując się do drzwi. Isabel, Chris i Jennie ruszyli za nim bez słowa. Zerknęłam na Marię, żeby zobaczyć, jak sobie radzi.
-Jennie! – zawołał niespodziewanie Kyle. Jennie zatrzymała się przy drzwiach i odwróciła, patrząc pytająco, z nieco wojowniczym wyrazem twarzy. Michael i Isabel nie zwrócili na ten okrzyk żadnej uwagi i znikli za drzwiami. Kyle zaś uczynił dwa wielkie kroki i zamknął ją w swoich ramionach. Nie wytrzymałam dłużej i rozpłakałam się jak bóbr. Nie miałam jednak sił patrzeć, jak Jennie tak po prostu odchodzi. Nie teraz. Ktoś objął mnie ramieniem i szepnął, że będzie dobrze. Max. Bogu dzięki, że był chociaż on.

***

Jennie:

Wiedziałam doskonale, po co Cameron weszła do mojego pokoju. Nie powiedziała do mnie ani słowa poza jednym „Jennie”, ale to „Jennie” było wręcz naładowane po brzegi informacjami, które bezbłędnie rozszyfrowałam. Że Langley czeka i że należy zaraz wyruszyć, że oto skończyło się oczekiwanie i że należy zmobilizować absolutnie całą energię, jaką tylko posiadałam. Że ma nadzieję, że wszystko będzie dobrze i że ona się o nas boi. Ja również się bałam. W gruncie rzeczy byłam przerażona, z wyjątkową jasnością uświadomiłam sobie, że będzie nas zaledwie czworo przeciwko znacznie większej ilości ludzi Nicholasa, i że nasze wszystkie zdolności to w gruncie rzeczy pyłek. Nie mieliśmy większych szans. Zupełnie tak, jakbyśmy postanowili popełnić zbiorowe samobójstwo. Ale Langley i piękna Cameron zgodnie twierdzili, że Nicholas zaczyna nas osaczać w niewidoczny sposób, niewidoczny aż do czasu, gdy zdecyduje się ujawnić, a wtedy będzie już za późno na cokolwiek. Cameron zauważyła niedawno, że coraz częściej i coraz wyraźniej czuje obecność innych Skórów; podobno potrafią wyczuwać się wzajemnie. Że przynajmniej zachowamy w ten sposób resztki godności. Czasami obserwowałam Cameron i widziałam, że dla nich, dla Antarian, duma jest podstawą. Duma i godność. Ucieczka to hańba. I dla nas też – przecież po części również byliśmy nimi, Antarianami. Tak, strach był tym, czego za wszelką cenę nie wolno było okazać. Nie nam.
Skinęłam bez słowa głową, jakby odpowiadając jej, że rozumiem to wszystko. Rozumiałam. I postanowiłam ukryć swój niepokój jak najgłębiej. Langley mówił, że strach jest dobry dla zwierząt, ale nie dla Antarian.
Nie lubiłam pożegnań. Stanowczo ich nie znosiłam, zwłaszcza tych łzawych. Uświadomiłam to sobie z całą mocą, gdy staliśmy przy wyjściu i każdy bał się odezwać. A ja chciałam już tylko być na miejscu i żeby to wszystko się już zaczęło. Byłam chora od tego czekania, które doprowadzało mnie do szału. Chciałam w końcu stanąć twarzą w twarz z tym nieuchwytnym, tajemniczym Nicholasem i sprawdzić, czy Langley był dobrym nauczycielem, na tyle dobrym, by pokonać Nicholasa. To było jak egzamin, choć w tym wypadku w razie oblania groziło nie powtarzanie roku, a śmierć. Bałam się, rzecz jasna, mój żołądek był skręcony w ósemkę od nagle wybuchłych nerwów, ale ten strach mnie nie paraliżował, raczej dodawał mi sił. Matka podeszła do mnie i przytuliła tak mocno, że myślałam, że mnie udusi albo połamie mi żebra. Nie przypuszczałam, że jest w niej tyle siły. Gdy już wydawało mi się, że nie zdołam złapać tchu, odsunęłam się trochę i uśmiechnęłam z lekką drwiną. Matka płakała zupełnie otwarcie i troszeczkę mnie to zniesmaczyło, nienawidziłam łzawych pożegnań. Nie podobało mi się, że mama nawet nie usiłowała trzymać się w garści. Z tego, co wiem, to nie ona jechała mierzyć się z Nicholasem, tylko ja. I jeśli już, to ja chyba mogłam mieć prawo do rozbeczenia się.
-Nie płacz – powiedziałam. – Nie warto płakać po Skórach – zadrwiłam. Widziałam na twarzy mamy, co sobie myślała – była przekonana, że byłam silna. I byłam, ale w głębi duszy byłam przerażona, co usiłowałam pokryć ironią i pewnością siebie. Żeby już było po wszystkim, raz na zawsze...
Matka płakała, ciotka Maria i ciotka Isabel również były na skraju łez. Poczułam lekkie zniecierpliwienie, nie byłam nigdy typem płaksy. Nienawidziłam łez. Niespodziewanie drzwi otworzyły się i do środka wszedł Kyle Valenti.
Zamarłam.
Prawda była taka, że ja i Kyle nie rozmawialiśmy od tamtego feralnego dnia. Unikaliśmy się jak tylko mogliśmy i w ogóle udawaliśmy, że sprawy nie było, choć... Kiedy ostatnio wuj Michael sprowadził do naszego stolika Kyle’a, dla nas obojga był to koszmar. Byliśmy strasznie skrępowani, myślałam, że zapadnę się pod ziemię ze wstydu. Byłam purpurowa i miałam ochotę uciec jak najdalej. Kyle uparcie omijał mnie wzrokiem i było mi z tego powodu jeszcze bardziej przykro.
-Maria, naprawiłem ci tego grata – zaczął Kyle i urwał. – Zaraz, coś mnie ominęło? – dodał jakby z wahaniem. Miałam ochotę stać się niewidzialna i w ogóle znaleźć się od razu przed Nicholasem, to z całą pewnością było o niebo łatwiejsze.
Kyle popatrzył na Cameron i zmarszczył brwi.
-Chyba nie chcecie powiedzieć, że to już? – zapytał.
-Tak się składa, że owszem – przytaknęła Cameron. – Trafiłeś w ostatniej chwili – pewnie, Cameron Idealna pasuje do Kyle’a. Z biustem, ropucha jedna. Będą mieli okazję porozmawiać sobie trochę, w końcu taka piękna z nich para. Byłam zła i wściekła na siebie i na nich – na Cameron, że wyglądała jak z marzenia Kyle’a, na Kyle’a, że z całą pewnością Cameron ogromnie mu się podobała, i na siebie, że byłam zazdrosna. Przecież i tak byłam bez szans, do licha...!
-Ach – mruknął Kyle z głupią miną. Pewnie, może się zacząć do niej ślinić już od jutra, kiedy mnie tutaj nie będzie. Gdyby w tej chwili stanął przede mną Nicholas z całą hordą swoich ludzi, z całą pewnością poradziłabym sobie z nimi sama jedna.
-Chciałam tylko zauważyć, że lepiej by było, gdybyście się trochę pośpieszyli – powiedziała Cameron. Pewnie, żmijo, już cię ręce swędzą? Boże, jak ja jej w tej chwili nienawidziłam. Szkoda, że Kyle nie zaszczycił mnie ani jednym spojrzeniem, bo miałam idealnie wyniosłą minę. – Pamiętajcie o wszystkim, czego uczył was Langley... i niech Bóg ma was w swojej opiece – dorzuciła udając, że się martwi. Wiem, byłam straszną jędzą, a Cameron była naprawdę świetną osobą – ale co poradzę, że ona była wszystkim tym, czym nie byłam ja. Jej z całą pewnością nikt nie spławiłby tak, jak mnie.
-Nie jedziesz z nami? – zasmucił się Chris. Matko, on też?! Co takiego miała w sobie Cameron, że wszyscy ją wielbili?
-Nie – pokręciła przecząco głową. Zaczęłam ją troszeczkę bardziej lubić. – Po pierwsze tutaj też nie będzie teraz tak bezpiecznie, po drugie moja obecność tam nie jest zbyt wskazana, po trzecie Langley wam wystarczy. Ja mogę się przydać tutaj.
-No, komu w drogę temu czas – mruknął w końcu wuj Michael. Byłam bliska rzucenia mu się na szyję, a nawet wybaczenia tego, co zrobił, sprowadzając do stolika Kyle’a. – Idziemy – rzucił kierując się do drzwi. Wydostać się stąd, jak najprędzej i jak najdalej. Tylko tyle. Nie widzieć już tej żałosnej miny mamy, od której chciało mi się płakać, ani Idealnej Cameron, ani tym bardziej Kyle’a. Wyjść.
-Jennie! – zawołał za mną niespodziewanie Kyle. Westchnęłam ciężko i zatrzymałam się w miejscu. Plecy wuja Michaela i ciotki Isabel znikały już za drzwiami. Rzuciłam im tęskne spojrzenie i odwróciłam się, przygotowując mentalnie na najgorsze. Ku mojemu niepomiernemu zdumieniu Kyle nagle znalazł się tuż obok mnie i zanim zdążyłam się zorientować, tonęłam w jego ramionach. Być może powinnam natychmiast odsunąć się, spojrzeć lodowatym wzrokiem i powiedzieć coś o obowiązkach i konsekwencji, ale wcale nie miałam ochoty. Wręcz przeciwnie, westchnęłam tylko i przysunęłam się do niego. Byłam od niego nieco niższa i to było bardzo wygodne.
-Uważaj na siebie – wymamrotał gdzieś koło moich włosów. Skinęłam bez słowa głową. Moje ucho leżało dokładnie nad jego sercem i słyszałam rytmiczne uderzenia. Ramiona Kyle’a były ciepłe, silne i nagle jakoś odechciało mi się iść gdziekolwiek, przestało mi się śpieszyć do Nicholasów i innych. Mogłam tak postać jeszcze trochę.
-Wróć do mnie cała i zdrowa, dobrze? – zapytał, podnosząc moją twarz do góry i patrząc mi w oczy. Odczytałam to właściwie: zapominamy o niefortunnej rozmowie, odwołujemy wszystko, co tam padło niemiłego i zaczynamy od nowa. Skinęłam ponownie głową, uśmiechając się lekko i usiłując nie rozpłakać się. Przecież byłam silna.
-Jennie, czas na nas – odezwał się Chris stojący przy drzwiach.
-Idę – rzuciłam w jego kierunku i odszukałam oczy Kyle’a. – W takim razie do zobaczenia – uśmiechnęłam się. Zauważyłam, że wzrok Kyle’a zatrzymał się na moich ustach i po chwili Kyle pochylił głowę i pocałował mnie. Przez chwilę mignęła mi myśl, że mama wcale nie będzie tym zachwycona, ale w gruncie rzeczy nic mnie to nie obchodziło. W końcu mogłam już nie wrócić z tej całej wycieczki.
-Do zobaczenia – uśmiechnął się Kyle wypuszczając mnie z objęć. – Pokaż im, kim jesteś.
Uśmiechnęłam się i postąpiłam krok do tyłu, nie chcąc tracić go z oczu, ale Chris ujął mnie pod ramię i praktycznie rzecz biorąc wywlókł z kafeterii.
-Zanim odgryziesz mi głowę, pamiętaj, że jestem twoim bratem – zastrzegł szybko Chris. – Pomigdalicie się do siebie, jak załatwimy to, co mamy załatwić, dobrze?
Skinęłam bez słowa głową. W chwili obecnej wszelka myśl o odgryzaniu Chrisowi głowy była jak najdalsza ode mnie, balsam spłynął na moją duszę (nie mówiąc już o sercu) i nawet wybaczyłam Cameron jej cudowną figurę.
-Chyba powinnaś zrewidować swoje pojęcie „nic” – zauważył Chris lekko. – Niedawno to „nic” wpędzało cię w depresję, teraz wyraźnie poprawiło ci humor.
Uśmiechnęłam się lekko. Fakt, jeszcze kilka dni temu byłam wściekła i rozgoryczona. Do diabła, przecież tak było jeszcze godzinę temu... Hm, chyba zbyt dużo czasu spędzałam z Langleyem. No nic. Teraz jednak wszystko się zmieniło.
Wcisnęliśmy się z Chrisem na tylne siedzenie samochodu, obok wuja Michaela. Siedziałam stłoczona między bratem a wujem, całkowicie pochłonięta błogim uczuciem spokoju, który rozlewał się wewnątrz mnie. Wuj Michael snuł jakieś katastroficzne wizje, ale nic nie mogło zburzyć mojego humoru, i na starej stacji benzynowej zagubionej gdzieś w Teksasie wysiadłam wciąż spokojna, choć szczęście już nieco we mnie sklęsło.
Nic się tu nie zmieniło od naszego ostatniego pobytu, stacja wyglądała na tak samo opuszczoną, jak przedtem. Dechy wciąż zdobiły sklepik, resztki dystrybutorów wciąż straszyły, podobnie jak stary billboard. Na dziurawej szosie nie było śladu jakiejkolwiek bytności człowieka, a lekki wiatr wciąż przenosił ze sobą drobny piasek i podzwaniał tabliczką nad wejściem do baraku. Znów byłam na końcu świata.
Langley ukrył starannie samochód za billboardem, jak zwykle, a ja spojrzałam w kierunku rogu budynku a potem pod daszek dystrybutorów – mignęły znajome mi już elementy elektroniczne...
-Piętnaście sekund samotności – rzucił Chris, stając obok mnie z rękami w kieszeniach. Spojrzałam na niego zaskoczona.
-Skąd wiesz? – zapytałam. Uśmiechnął się z lekką wyższością.
-Zapominasz, że idę na informatykę a moja matka jest fizykiem – odparł nieco chełpliwie. – Technikę mam we krwi.
-Wujku, proszę wyłączyć tę kamerę nad dystrybutorem – powiedziałam, szybko odwracając się do wuja Michaela. – Tylko nie rozwalić, a wyłączyć – dorzuciłam ze strachem, że wuj zamiast wyłączyć, wysadzi ją w powietrze. Michael popatrzył na mnie ze zdziwieniem i zerknął we wskazane miejsce. Obiektyw kamery powoli zmierzał w naszym kierunku... – Jeśli kamera nas zobaczy, to zamiast walczyć z Nicholasem, będziemy zwiewać przed wojskiem – zdenerwowałam się natychmiast. – Niech wuj wyłącza! – poleciłam zdecydowanie. Jeszcze chwila a będzie po nas...!
Na szczęście wuj w ostatniej niemal chwili wyciągnął rękę i kamera zatrzymała się w pół ruchu.
-Tam, na billboardzie jest druga – dodałam szybko, pokazując drugą kamerę. Michael skierował rękę w jej stronę i po chwili druga kamera również zamarła. Wypuściłam z ulgą powietrze z płuc.
-Dlaczego sama nie mogłaś się tym zająć? – burknął wuj.
-Bo ona zajmuje się Nicholasem, tępaku – powiedział Langley zjawiając się obok nas. – Idziemy.
Podeszliśmy pod budynek byłego sklepu. Towarzyszyła nam cisza, ale czułam przez skórę, że to cisza przed burzą. Langley obejrzał się na ciotkę Isabel.
-Wyłącz ten alarm – zażądał. Ciotka posłusznie wyłączyła zabezpieczenie, instynktownie naśladując niemal każdy ruch Cameron, gdy byliśmy tu za pierwszym razem. Alarm posłusznie wyłączył się i weszliśmy do znajomego wnętrza budynku. Langley poprowadził nas labiryntem korytarzy, drzwi i bocznych pomieszczeń. Niewiarygodne, że na tak małej powierzchni udało się zmieścić tyle przeszkód.
Tym razem statek nie zrobił na mnie większego wrażenia. Obejrzałam go poprzednim razem i teraz bardziej interesowało mnie to, co mamy zrobić, żeby stąd wyjść, a nie kiczowaty i w dodatku zepsuty pojazd kosmiczny. Ciotka i wuj jednak wydawali się być nieco zdziwieni istnieniem statku, i widać było po nich, że mieli ogromną ochotę obejrzeć go dokładnie ze wszystkich stron, Langley jednak nie dał im tej możliwości. Wyciągnął z kieszeni dwa jajowate kształty i podrzucił je w dłoni.
-No, zostawić ten eksponat muzealny – mruknął. – Zabieramy się do dzieła. Pamiętajcie, że nie możecie przedwcześnie zdradzić się ze swoimi mocami, bo to będzie koniec. Macie udawać, że chcecie tym lecieć do domu. Na razie uruchomcie to – powiedział wciskając Chrisowi do ręki jeden z jajowatych kształtów, a drugi podając ciotce Isabel.
-Skąd wziąłeś orbitoidy? – wuj Michael łypnął podejrzliwie okiem na Langleya. – Były w skrytce bankowej, jak je wyciągnąłeś?
Langley roześmiał się z pewną nutką wyższości.
-Żadna skrytka nie ma dla mnie tajemnic – odparł takim tonem, jakim na ogół mówił Casanova o kobietach. – No, dobra, uruchamiać to, im szybciej, tym lepiej.
-Jak? – zapytałam, odbierając z rąk Chrisa orbitoid i oglądając go dokładnie. – Jakaś instrukcja albo coś takiego?
-Skupcie się i tyle – Langley wzruszył ramionami, wbijając ręce do kieszeni i opierając się o jeden ze wsporników. Popatrzyłam na wuja Michaela i ciotkę Isabel – trzymali to kosmiczne jajo w dłoniach i koncentrowali się na nim. Wymieniliśmy z Chrisem spojrzenia i zrobiliśmy to samo.
Niespodziewanie z orbitoidów wystrzeliły dwa promienie światła i zaczął się z nich wydobywać przenikliwy, pikający dźwięk, który nieodparcie nasuwał skojarzenia z tykaniem bomby zegarowej. Zaskoczona popatrzyłam na Langleya. Na jego twarzy mimowolnie pojawił się grymas – bólu, niechęci, zdegustowania, nienawiści? Nie wiedziałam. Rysy twarzy Kala zmieniły się, stały się ostrzejsze, i nagle zauważyłam, że miałam przed sobą zupełnie obcą twarz, wykrzywioną jakimś nieludzkim wręcz grymasem.
Dwa promienie z dwóch orbitoidów płynęły ku górze, ale ponieważ staliśmy dokładnie pod statkiem – nie, nie odbiły się od niego tak, jak stałoby się w normalnym przypadku. Teraz błękitne promienie odchyliły się lekko od gładkiej powierzchni statku, który w jasnym świetle przybrał niepokojącą, purpurową barwę, i jakby rozbiły się na setki mniejszych promieni, które obiegały całą powierzchnię statku obejmując go i zamykając wewnątrz błękitnej powłoki. Towarzyszył temu przenikliwy dźwięk bomby, i gdyby wyłączyć fonię, to sama wizja była wręcz oszałamiająca.
Langley odsunął się od wspornika i stanął dokładnie pod samym środkiem statku. Jego twarz już wróciła do swojego normalnego wyrazu, choć gdzieś koło oczu czaił się wciąż ten dziwny, zupełnie obcy wyraz.
-Pamiętajcie, żeby nie zwalili wam tego na głowy – mruknął, wyciągając z wewnętrznej kieszeni marynarki wielki diament, który w migotliwym błękitnym świetle i jarzącej się purpurowo poświacie statku rozbłysnął nagle wszystkimi barwami tęczy. Wszyscy czworo wpatrywaliśmy się w niego w jakimś uroczystym milczeniu. Wiedzieliśmy, że oto byliśmy świadkami czegoś absolutnie jedynego w swoim rodzaju, czego nie zobaczy już nikt po nas. – Zaczynamy zabawę – westchnął ciężko i podniósł powoli do góry diament, zbliżając go do powierzchni statku. Kamień zaczął świecić coraz mocniej, swoim wewnętrznym światłem, które stawało się wręcz nieznośne dla wzroku.
Ale w tej samej chwili drzwi do naszego podziemnego hangaru, umieszczone niemal pod samym sufitem, od których prowadziły wąskie, metalowe schody na sam dół, gdzie się znajdowaliśmy – otworzyły się gwałtownie. Uświadomiłam sobie, że nie mamy nawet szans na ucieczkę, bo jedynym wyjściem były owe drzwi.
Spojrzeliśmy wszyscy do góry w stronę drzwi a Langley opuścił diament. Zapomnieliśmy o orbitoidach i światło znikło, w hangarze znów zapanował półmrok, choć dla naszych oczu był to raczej najczarniejszy mrok. Poczułam dreszcze latające mi po plecach.
-Proszę, proszę – odezwała się postać gdzieś w górze. – Oto znów się spotykamy... Królewska Czwórka w nieco innym składzie, co prawda, ale mnie to nie przeszkadza – wydawało mi się, że znam ten głos... – Proszę, proszę, wracamy do domu? – zapytała znów postać drwiącym głosem, schodząc niespiesznie po schodach. Wiedziałam, że był to mężczyzna, najprawdopodobniej właśnie Nicholas – a za nim niczym uroczysta asysta, kroczyły inne postacie – milczące, z ponurymi minami. Skórowie. Nasi przeciwnicy.
Wpatrywałam się w ich twarze, jakby chcąc się przekonać, czy Cameron mówiła prawdę o ich obecności obok nas. Wydawało mi się, że dostrzegłam dwóch czy trzech klientów z Crashdown i kobietę, która pracowała w cukierni, ale nie byłam pewna – może to tylko wymysł mojej wyobraźni.
Poczułam, jak pocą mi się dłonie z nerwów, w głowie miałam pustkę – nie pamiętałam nic z tego, co setki razy powtarzał mi Langley o tym, jak powinnam zachować się, gdy przyjdzie co do czego, mogłam tylko wlepiać wzrok w nadchodzące niebezpieczeństwo. Nie wiedziałam, czy dam sobie radę, ale nie zamierzałam dać znać po sobie strachu. Nie ja, w końcu pochodziłam z królewskiego rodu, z czystej krwi Antarian! Podniosłam wyżej brodę, patrząc lodowatym wzrokiem na Skórów schodzących w milczeniu po metalowych schodach.
Wreszcie przeniosłam wzrok na Nicholasa; chciałam przyjrzeć się komuś, komu tak bardzo zależało na wyeliminowaniu z tego świata mojej osoby.
Nie był zbyt stary, miał jasne włosy i coś dziwnego w twarzy, a w kącikach jego ust było coś szyderczego. Poznałam go w mgnieniu oka i zbladłam odrobinę.
To był „mój” klient z Crashdown, ten sympatyczny, z którym wdałam się w rozmowę na samym początku naszego pobytu w Roswell, który twierdził, że znał ojca i kazał go pozdrowić...! W tej chwili wszystko zrozumiałam. Namierzyli nas już znacznie wcześniej, przed pojawieniem się Langleya, wiedzieli o nas i wiedzieli doskonale, że choć Max i Cameron wymknęli im się z rąk, to i tak dotrą do Roswell prędzej czy później. I tego właśnie tyczyło się polecenia pozdrowienia ojca... Gdybym tylko wpadła na to wcześniej!
-Dziękuję za zaproszenie, choć pewnie i bez tego byśmy trafili na waszą imprezę – odezwał się szyderczo Nicholas. – Przypuszczam, że i tak nic by nas nie ominęło. Langley, stary druhu, i ty chciałeś uruchomić tę kupę złomu? – facet roześmiał się nieprzyjemnie i nagle przestał, kierując na mnie wzrok. W całym hangarze było cicho jak makiem zasiał. – Proszę, doprawdy, cóż za spotkanie, chyba się rozpłaczę – Nicholas otarł wyimaginowaną łzę. – Mam nadzieję, że pozdrowiła pani tatusia, jak o to prosiłem?
Wszyscy milczeli, a ja miałam wrażenie, że słyszę w uszach przerażająco głośne walenie własnego serca.
Image

Hotori
Obserwator Słów
Posts: 1509
Joined: Sat Jul 26, 2003 4:11 pm
Location: Lublin

Post by Hotori » Thu Jun 16, 2005 4:51 pm

Może nie będę mówić jak na mnie podziałał pocałunek Kyla i Jennie...bo bardzo cieszyłam się kiedy zerwali, więc sobie oszczędzę... 8)

Skupię się na wątku kosmicznym- a więc wybiła godzina. I hmm...nie chcę tu się lansować na geniusza, ale od kiedy Nan wspomniała o węzle gordyjskim :wink: coś przeczuwałam, że Nicholasa to my już widzieliśmy, gdzieś, kiedyś...Poza tym , hm- wydaje mi się , że to dość częste - osoby które z pozoru nie mają znaczenia , postacie epizodyczne- nagle okazują się kluczem do wszystkiego.
Zatem Nicholas powócił, lecz zdaje się, że prawdziwe piekło (chcoiaż wolałabym zobaczyć teraz wreszcie jakaś inną koncepcję walki- powiedzmy jakąś groteskę w wykonaniu Michaela :lol: ) rozegra się w Crashdown, tam gdzie Cameron...która- uparcie twierdzę- ma coś wspólnego z naszym Lordem Vaderem 8) Nan :twisted: tylko nie waż się dłuugo zwlekać z kolejnymi częściami, bo potem porwą cię maturalne sprawy(wybacz, że przypominam przed wakacjami :) ) i będziemy usychać z ciekawości, bo przyznam się, że ja będę- najbardziej nurtuje mnie Fox z Isabel- nagle odziwo zdetronizowali u mnie M&M :shock:

Co do pożegnań- no , niech Liz już nie przesadza. Kto powiedzial , że Nicholas zawsze wygrywa i że ściele za sobą sme trupy ? Swoją drogą- ciekawe jakby się zachował wiecznie wesołkowaty Fox w konfrontacji z wiecznie szyderczym, nienawistnym Nicholasem :mrgreen:
'' It is easier to forgive an enemy than to forgive a friend''

William Blake

User avatar
Maleństwo
Starszy nowicjusz
Posts: 173
Joined: Mon Feb 28, 2005 8:22 pm
Location: Gdańsk

Post by Maleństwo » Sun Jun 19, 2005 10:05 pm

A ja się cieszę, że Kyle i Jennie pokazali wobec siebie swoje uczucia, nie ukrywając ich też przed innymi. W końcu nie ma niedomówień, niepewności. Byłam przeciwna tej parze, ale po tym jak przeczytałam jakie uczucia "buzują" w Jennie i jak bardzo cierpi odrzucona przez Kyle'a, żal mi się zrobiło dziewczyny, a na Kyle'a reagowałam... :? Teraz mogę mu pogratulować męskiej decyzji :wink: Mam wrażenie, że Jennie będzie bardzo dzielna w potyczce z Nicholas'em, bo przecież ma teraz do kogo wracać :D

I mamy prawdziwą wojnę :wink: na którą tak czekałam! Zaskoczyłaś mnie jednak Nan :shock: Nie podejrzewałam, że ten znajomy Maxa, którego Jennie spotkała w Crashdown to Nicholas :lol:

Nan, teraz czekam na dalsze części i ostateczne starcie między naszą paczką i Nicholasem. Mimo podejścia Liz...
Odwróciłam od nich wzrok, żeby się nie rozpłakać, a po głowie tłukła mi się tylko ta jedna, głupia myśl, że to nasze ostatnie spotkanie.
jestem jednak optymistką i wierzę w dobre zakończenie...obym się tylko nie myliła :wink:
Maleństwo

User avatar
ADkA
Fan
Posts: 555
Joined: Fri Mar 12, 2004 10:07 am
Location: g.Śląsk
Contact:

Post by ADkA » Mon Jun 20, 2005 8:27 pm

:wink: A moja wyobrażnia nie przyjmuje do wiadomości, że Kyle jest tyle lat starszy od Jennie. Dla mnie on jest dalej tym samym chłopakiem z tym specyficznym humorkiem.. więc może się tam całować z córeczką Liz i Maxa :cheesy: A co! Niech dziewczyna, tez ma coś z życia! A i tak jako królewska córka, ma "dorosłość i rozwagę" :wink: w genach... Więc starszy partnej - jako " ta pierwsza miłość" pasuje tu jak ulał! :twisted:

A co do "ostatecznej rozgrywki" to poczekamy, zobaczymy.. I tylko znowu moja wyobraźnia zawiodła, bo dla mnie Nicholas, dalej pozostał tym małym brzdącem..a przecież i na nim przemijające lata musiały jakiś wpływ wywrzeć..taa.. trzeba czytać między wierszami! :haha:

Nio to czekamy aż cdn.. :cheesy:
"Żal jest potrzebny, żałując swoich pomyłek, uczymy się na błędach. Ale na Boga, nie pozwól, by rządził twoim życiem. Zwłaszcza, że nigdy nie będziesz pewna, że zobaczysz następny wschód słońca."
Hotaru "Freak Nation"

User avatar
Nan
Hybryda
Posts: 2781
Joined: Sat Jul 12, 2003 6:27 pm
Location: Warszawa

Post by Nan » Tue Jun 28, 2005 5:13 pm

Z różnych powodów mój nastrój raczej nie jest wakacyjny. Szkoda. Co prawda moja wściekłość nie osiągnęła jeszcze apogeum - chyba wtedy postaram się gdzieś zniknąć na dłużej.
Ale w jednej kwestii jestem z siebie dumna. Wiedziałam, że Midwest Max pisze Son Series - widziałam jak zaczęła publikować Nobody's Son, ale wtedy akurat miałam wystarczającą rozrywkę ze szkołą. Potem także omijałam jej opowiadania szerokiem łukiem, żeby się nie wciągnąć za bardzo, pozwalając sobie jedynie na czytanie My Beloved Mae, bo to co innego. Przedwczoraj zaczęłam czytać, dziś zaczęłam The Empire Of The Son. I poczułam niewysłowioną wręcz ulgę, że nie czytałam tego wcześniej, bo teraz z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że nie ściągnęłam niczego z innego opowiadania, że wszystko, co tu wymyśliłam, to wynik mojej wyobraźni. I jednocześnie potwierdza się moja teoria że pomysły chodzą falami. Chodzi mi o to, co stało się z Maxem - u mnie i w The Son Also Rises. Do Karen zajrzałam dopiero w niedzielę, gdy Powrót jest już niemal na ukończeniu. Małe a cieszy. Widać moja wyobraźnia jeszcze zipie.

Miłej części 39.



Michael:

Więc to było to. Groźba ta wisiała nad nami od niepamiętnych czasów, jeszcze kiedy byliśmy dzieciakami w piątej klasie, gdy nie mieliśmy pojęcia o tym, kim jesteśmy, skąd pochodzimy i dlaczego, wciąż baliśmy się tego nieoczekiwanego spotkania z kimś, kto na nas polował. Właściwie przez całe życie byliśmy zwierzyną łowną, najpierw ścigał nas szeryf Valenti, potem FBI, a potem Skórowie i wojsko. Każdy chciał od nas nie wiadomo czego, a my chcieliśmy tylko normalnego życia. Udało nam się odzyskać je na jakieś piętnaście lat, ale chyba każdy z nas zdawał sobie sprawę, że tak naprawdę wolni staniemy się dopiero wtedy, gdy zatrzymamy się, odwrócimy i stawimy czoła wrogom. To było jedyne wyjście, żeby przestać być jak osaczone zwierzaki.
Co prawda stojąc w tym dziwacznym podziemnym hangarze, z wejściem zablokowanym przez naszych odwiecznych wrogów, byliśmy prawdziwą osaczoną zwierzyną. Cztery... no, dobra, pięć sztuk kontra około stówy myśliwych. Jasne, świetne proporcje. Na pewno mamy szanse. Jak stąd do Ameryki. Że co, jesteśmy w Ameryce? No to też mówię, że nie mamy szans.
Nigdy nie lubiłem Skórów. Denerwowali mnie. Zdecydowanie mnie denerwowali. Zresztą, ta złażąca z nich skóra była obrzydliwa. Choć nie przeczę, że znajdowały się wśród nich jednostki całkiem niezłe wizualnie, jak nasza Cameron, ale ogólnie to są do bani. No, dobra, Courtney też coś w sobie miała. Zaraz, moment, chwila – czy ja powiedziałem „nasza Cameron”...? O cholera... No pięknie, dobrze, że Maria tego nie słyszała. Do czego to dochodzi.
Nie przypuszczałem, że statek jeszcze istnieje. Byłem przekonany, że już dawno był zniszczony, że ewentualnie wojsko posiada jakieś jego szczątki – ale nie cały statek. W końcu spędziliśmy tyle czasu z Maxem i Isabel przeczesując pustynię w poszukiwaniu jakiś najdrobniejszych nawet szczątków, które naprowadziły by nas na ślad tego, kim byliśmy. A teraz stałem sobie pod naszym statkiem, z orbitoidem w ręku i patrzyłem na hordy Skórów. Kiedyś skakałbym z radości, że odnaleźliśmy statek, ale dziś to już zupełnie co innego. Powiedziałbym nawet, że dzisiaj to był element niepożądany. Przyzwyczaiłem się do mojego braku jakichkolwiek korzeni, przynajmniej na tej planecie, a brak jakiejś szalenie rozgałęzionej rodziny również nie bardzo mi przeszkadzał.
-Dziękuję za zaproszenie, choć pewnie i bez tego trafilibyśmy na waszą imprezę – odezwał się ichniejszy przywódca. Nicholas zapewne. Przyjrzałem mu się uważnie. Może i nie był już kurduplem, ale wciąż miał taką samą gębusię jak kiedyś, blondynek, kurza jego melodia kopana. – Przypuszczam, że i tak nic by nas nie ominęło. Langley, stary druhu, i ty chciałeś uruchomić tę kupę złomu? – roześmiał się ironicznie. – Proszę, doprawdy, cóż za spotkanie, chyba się rozpłaczę. Mam nadzieję, że pozdrowiła pani tatusia, jak o to prosiłem? – zwrócił się nagle do Jennie. Zmarszczyłem brwi – no proszę, czego to ja się dowiaduję, Jennie miała jakieś kontakty z tym... padalcem? Mniejsza z tym zresztą, później o tym pomyślę. Albo i nie. Na razie należało odwrócić uwagę Nicholasa od Jennie i dać mu złudzenie, że to ja i Isabel gramy tu pierwsze skrzypce.
-To nie jest kupa złomu, to nasz statek – warknąłem postępując krok do przodu. Langley natychmiast przesunął się nieco i stanął o metr przede mną, starając się mieć za plecami jeden ze wsporników. Mignęło mi w głowie, że istotnie byłoby nieciekawie, gdyby ta cała konstrukcja „przypadkiem” się zawaliła na nasze głowy. A jednak pomimo tego wydawało mi się, że to było najbezpieczniejsze miejsce. Cóż, złudzenia.
-Wasz statek – uśmiechnął się Nicholas kpiąco i zatrzymał się o dziesięć stopni nad ziemią. Zauważyłem, że Skórowie nie zatrzymali się razem z nim, tylko schodzili dalej i sunęli pod ścianami. Cholera, teraz to dopiero byliśmy w pułapce! – Wasz statek – powtórzył Nicholas i roześmiał się głośno. – Nigdy nie grzeszyłeś zbytnim rozumem, Michael – powiedział. – A może Rath, co? Jak powinienem cię nazywać?
-Jak chcesz – wzruszyłem ramionami. Doprawdy, było mi to najzupełniej obojętne. – Jak chcesz, możesz nawet mówić do mnie Gwiazdko z Nieba – dodałem złośliwie. Nicholas cmoknął w udawanym podziwie.
-Proszę proszę, Rath wysila się, żeby być zabawnym – zadrwił. – Ale cóż to, nie zamierzasz przedstawić mnie swoim towarzyszom? Domyślam się, że moja Vilandra mnie pamięta, ale jestem niemal pewny, że szanowne dzieciaczki mojego ulubionego króla już mnie nie znają. Nie opowiadaliście im na dobranoc bajek o wujku Nicholasie - Nicholas zrobił zbolałą minę.
-Egoista – mruknęła Isabel. Kątem oka zauważyłem, że Skórowie otoczyli nas już dokładnie, ale nie zbliżali się, tylko stali pod ścianami, śledząc uważnie każdy nasz ruch. Pomyślałem z niepokojem, że jeśli nikt z nas nie zwróci na nich uwagi, to wyda się to podejrzane. Na szczęście Jennie i Chris jakby usłyszeli moje myśli i oboje jak na komendę zaczęli rzucać ukradkowe spojrzenia na boki. Jennie zupełnie otwarcie schowała się za moje plecy, a Chris przez chwilę udawał, że się namyśla, po czym z godnością stanął za Isabel. Powinni dostać Oscary za mistrzowskie odegranie strachu, nie wyczuwałem bowiem od nich strachu – owszem, płynęło od nich falami podniecenie i ekscytacja, napięcie, ale nie strach. Zresztą, być może i bali się, ale głęboko to ukrywali. Widziałem jednak wyraz oczu Jennie – przez sekundę, ale zawsze – zimnych i bezwzględnych, zupełnie jak oczy Kala. Ta dziewczyna chyba naprawdę nie wiedziała, czym był strach.
Miałem tylko nadzieję, że Nicholas nie zauważył tego wyrazu w oczach Jennie.
-I co wy niby chcieliście osiągnąć tym próchnem? – Nicholas chyba nic nie dostrzegł, bo wciąż był pochłonięty sprawą naszej „podróży”. – O ile tylko ten złom potrafiłby się wznieść w powietrze, w co zresztą szczerze wątpię, i tak nie opuściłby nawet ziemskiej atmosfery. Spaliłby się i tyle.
-Mądrala – warknęła Isabel.
-A jak myślisz, po jaką cholerę bawiliśmy się orbitoidami? – Langley nie wytrzymał i wtrącił się do rozmowy. Do tej pory uważnie lustrował wzrokiem naszych przeciwników, ale teraz widać wzięło i jego. Cameron chyba miała rację mówiąc, że Nicholas lubi wkurzać ludzi, bo wątpliwości tego kurduplowatego Skóra dotyczące możliwości latania statku najwyraźniej dotknęły ego Kala. – Gdybyś był łaskaw wetknąć tu swój nos pięć minut później, mielibyśmy kompleksowo zabezpieczony statek!
Taak? A to nowość. Nie wiedziałem, że orbitoidy miały właściwości konserwujące...
-I dużo by ci z tego przyszło – Nicholas uśmiechnął się pogardliwie. – Nie słyszałeś, że do prowadzenia tego typu statków potrzeba dwóch pilotów...? Rozumiem, że jesteś trochę nie na czasie, ale swoją drogą to bardzo oryginalny pomysł, lecieć na drugą planetę zabytkiem. Ale rozumiem, że z rozpaczy chwytacie się wszystkiego – Langley poczerwieniał. Co on się tak tym denerwował?
-Rozumiem, że zechcesz być moim drugim pilotem – odparł zjadliwie Langley. – Wiesz, ziemska technika też robi postępy.
Nicholas zaczął się śmiać.
-Postępy! – zawołał przez łzy śmiechu. – Oj, przestań... postępy... jak na żółwia to może i owszem, postępy, ale Antar jest przy Ziemi jak lampart – jego oczy znów błysnęły groźnie i Nicholas zszedł o jeden stopień. – A tym gruchotem daleko byście nie zalecieli.
-Można wiedzieć, dlaczego? – zapytałem z niezadowoleniem. Nigdy nie byłem jakimś wielkim fanem Nicholasa, a jego pewny siebie ton po prostu doprowadzał mnie do szału.
-Można – zgodził się łaskawie Nicholas, opierając się o metalową barierkę i patrząc na nas z góry. – Po pierwsze wasz...ekhm, pojazd, rozpadłby się tuż po starcie. Po drugie, gdyby nawet udało wam się wystartować, zestrzeliliby was wasi właśni ludzie, znani tu pod nazwą Wojskowego Biura Ochrony. Po trzecie, jeśli nawet udałoby wam się wyjść cało z przyjacielskiego ostrzelania, to z całą pewnością władowalibyście się w przestrzeni na jakąś skałę. Po czwarte, jeśli nawet na nic byście się nie władowali i jakoś dolecieli do Antaru, to i tak byśmy was wtedy namierzyli i zniszczyli.
-Aha. No tak. To wiele wyjaśnia – mruknąłem.
-Po co wy tu w ogóle jesteście? – zapytał Nicholas opierając się łokciami o barierkę. Popatrzyłem na niego niepewnie. Najlepiej byłoby, gdyby teraz przeleciał przez tę barierkę i znalazł się na betonowej posadzce w ramach krwawej plamy, może barierka była zardzewiała, nigdy nie wiadomo.
-Żeby lecieć do domu i żeby władza na naszej planecie w końcu dostała się we właściwe ręce – odparła Isabel lekko drżącym głosem, a przynajmniej tak mi się wydawało. No tak, mieliśmy odgrywać cielaki i półgłówki...
-Władza – powtórzył Nicholas. Zapowiadało się, że to będzie długa rozmowa o wszystkim i o niczym. A przecież gdyby tylko ta barierka była podrdzewiała... to byłoby takie proste. Jednak gdzieś tam z tyłu umysłu plątała mi się myśl, że to było by sprzeczne z naszym planem. A plan zakładał przecież przeczekanie Nicholasa i niespodziewany atak w odpowiedniej chwili. Cały problem polegał na tej odpowiedniej chwili, bo za diabły nie wiedziałem, kiedy to będzie i co mamy wtedy robić. Taa, to był chyba mój największy problem. Instrukcja Langleya brzmiała bardziej niż enigmatycznie: „gdy nadejdzie właściwa chwila, po prostu zaczniecie”. I tyle. Ilekroć pytałem go, w jaki sposób, czy lepiej z prawej czy z lewej, Langley powtarzał to jedno zdanie, jak zacięta płyta. Miałem ochotę trzepnąć go, żeby przeskoczył dalej, ale jakoś do tego nie doszło. Do trzepnięcia, znaczy. Zresztą do przejścia dalej też nie.
Nicholas coś tam gadał i gadał (swoją drogą straszliwy z niego gaduła, jak też Skórowie mogli z nim wytrzymać?! Nawet Maria mówiła mniej), więc miałem chwilę czasu by zerknąć sobie na moich towarzyszy.
O ile zdążyłem już nieco poznać Jennie, to właśnie teraz córka Maxa coś kombinowała rzucając od czasu do czasu ukradkowe spojrzenia na otaczających nas Skórów. Tak, pewnie, dla kogoś normalnego Jennie wyglądała zupełnie normalnie, ale mnie nie nabierze – Isabel też zawsze usiłowała wziąć mnie na tę niewinną minkę zbolałego dziewczęcia. A guzik, jak ona była zbolałe dziewczę, to ja byłem rzymskim kardynałem, ot co. Oto, czym są więzi krwi. Robienie słodkich minek to zdecydowanie zdolność przekazywana genetycznie, przysięgam, że jeśli Jennie zaweźmie się na jakiegoś przedstawiciela mojej płci, to omota biedaka całkowicie i bez możliwości wyjścia, tak samo jak Isabel, bez pomocy minispódniczek i dekoltów Alex.
Chris nie robił na szczęście miny zbolałego dziewczęcia i chwała mu za to. Zwinął dłonie w pięści i wepchnął je do kieszeni spodni, rozglądając się dookoła nerwowo, zupełnie się z tym nie kryjąc. I bardzo dobrze, jeśli mamy być przekonujący.
Nie słuchałem ględzenia Nicholasa do czasu, gdy z jego ust padło znajome imię – Cameron. Nastawiłem wtedy uszu.
-Domyślam się, że moja kochana Cameron oświeciła was, że na Antarze wasza dynastia wcale nie jest gorąco pożądana – mówił złośliwie Nicholas. – Podziękowaliśmy wam już dobre osiemdziesiąt lat temu, ale wy rzecz jasna nie rozumiecie, gdy ktoś wam mówi nie, zrozumiecie dopiero, gdy będzie to napisane na pięści.
-Nie wszystkim podoba się wasz system rządów – mruknęła Isabel. Ja z kolei uświadomiłem sobie, że wcale nie wiemy, czy tym tam na górze istotnie nie podoba się to, co mieli – w gruncie rzeczy nie mieliśmy z nimi żadnego kontaktu, nic, zero. Może i podobało im się to, co mieli u siebie i na zdrowie, niech sobie przebywają w towarzystwie Nicholasa. Mnie jego nachalna obecność wychodziła już nosem, nie lubiłem zbytniego zainteresowania moją osobą. Ale Nicholas machnął lekceważąco ręką.
-Rebelianci znajdą się wszędzie i nigdy nie wiadomo, o co im chodzi – powiedział lekko. – Rebelie buntowników tłumi się zawsze tak samo, i nie ma znaczenia, czy jesteśmy na Ziemi czy na Antarze, więc te głosy, które do was docierały to tylko niezadowolona klasa robotnicza, resztki arystokracji, nic więcej. Większość ludzi jest za nami, a nie za rojalistami.
Zaraz. Nicholas chyba nawet nie zauważył, że powiedział nam za dużo. Nie mieliśmy przecież żadnego kontaktu z naszymi ziomkami, ale Nicholas najwidoczniej był przekonany, że mamy i dlatego lecimy... Czy z jego słów wynikało, że na Antarze wciąż są zwolennicy dynastii? To, co powiedział brzmiało jak połączenie rewolucji francuskiej i komunistów. Wbrew pozorom wiem, czym jest rewolucja francuska i kim są komuniści, nawet, jeśli połowę lekcji w liceum przesypiałem, nie znaczy to, że nic kompletnie nie wiem.
Wymieniliśmy z Isabel porozumiewawcze spojrzenia – oboje pomyśleliśmy o tym samym. O tym, że gdzieś tam, na dalekim Antarze wciąż byli ludzie, którzy usiłowali z tym walczyć. I bardzo dobrze, że Nicholas myślał, że mamy z nimi kontakt. Tak, to było to. Uświadomiłem sobie, że Nicholas bez jednego słowa przełknął informację Isabel, że chcemy przejąć władzę. Szkoda, że nie pomyśleliśmy o tym wcześniej, może ustalilibyśmy sobie przynajmniej jakiś plan...
-Ale wracając do tematu to domyślam się, że w ferworze przygotowań do przejęcia władzy – Nicholas stanowczo lubował się w tym słowie – moja kochana Cameron zapomniała opowiedzieć wam trochę o sobie. A propos, jak tam król? Rozumiecie już, czemu Antarianie nie chcą z powrotem dynastii, po tym, co zobaczyli?
-To, co zobaczyli, to wyłącznie twoja wina, ty draniu! – zawołała Isabel, czerwieniejąc lekko ze złości. Spojrzałem na nią ostrzegawczo.
-Isabel – mruknąłem. – Co takiego miałaby nam powiedzieć Cameron? – zwróciłem się do Nicholasa lodowatym tonem.
-A na przykład to, że była jednym z najbliższych współpracowników Khivara – odparł Nicholas spokojnie, przyglądając nam się z zainteresowaniem, jakie też wrażenie wywrą na nas jego słowa. – Albo że gdy Khivar zniedołężniał, to wszyscy spodziewali się, że to ona przejmie rządy. Albo że pochodziła z jednego z arystokratycznych rodów, ale zdradziła was na rzecz Khivara, tylko po to, by później po raz kolejny zdradzić i przejść na stronę rojalistów. Albo że kiedyś byliśmy bardzo blisko, tak blisko, że ja zostałem jedynym władcą. Ona mogła zostać królową, ale cóż, wolała szwendać się po wsiach i prowincjach razem ze swoim nieudolnym niewielkim królikiem, który nie miał już żadnej władzy.
-Łżesz – zaprzeczyłem głucho jego słowom. Nie, to nie mogła być prawda! Nicholas zrobił smutną minkę, ale w jego oczach krył się triumf.
-Nie – odparł. – Po co miałbym łgać, skoro to akurat prawda? Nie powiedziała wam o tym. Cóż, mądra dziewczynka, moja szkoła zresztą, wiedziała, że jeśli powiedziałaby wam prawdę, to byście nie uwierzyli, że chciała wam pomóc – w głosie Nicholasa pojawiły się nuty satysfakcji. Popatrzyłem gniewnie na Langleya i nagle oświeciło mnie, że na nim nie robi to żadnego wrażenia, nic, kompletnie nic...
-Wiedziałeś o tym? – zapytałem groźnie. Langley nic nie odpowiedział. – Wiedziałeś o tym, tak?! I nic nie powiedziałeś? – ryknąłem nagle. Langley skrzywił się.
-Wiedziałem – przyznał niechętnie. Nicholas roześmiał się głośno.
-No widzicie, kogo macie po swojej stronie? – zapytał. – Krętaczy i nieudaczników. Nadal więc wierzycie, że to, co wam opowiadała o rzekomo tragicznej sytuacji Antarian jest prawdą, skoro okłamywała was?
Milczeliśmy. To była zresztą najlepsza odpowiedź, jaką mogliśmy dać. Nicholas dał nam za dużo do myślenia w nieodpowiedniej chwili. Z jednej strony zupełne nowości o Antarze i jego ludziach, z drugiej zaś – nowiny dotyczące Cameron. Fakt, żadne z nas nie dopytywało się za bardzo, ale to, co powiedział nam Nicholas to było za dużo. Cameron – z arystokracji? To ile ona do diabła miała lat?! Sto?! I tak dobrze się trzymała?! Ale z drugiej strony, wyglądało na to, że Antarianie są bardziej żywotni od ludzi, Khivar podobno też dożył ludzkiego sędziwego wieku... No i bądź tu człowieku mądry!
Popatrzyłem z niechęcią na Nicholasa i zastanowiłem się, czemu u licha nie zejdzie na dół. I oświeciło mnie. Nicholas miał po prostu kompleks niższości, nie tylko psychiczny. Wydawało mu się, że góruje nad nami nawet wtedy, gdy my jesteśmy od niego wyżsi. Byłem pewny, że obaj z Chrisem znacznie nad nim górujemy. Być może Nicholas po prostu nie chciał zniżać się do naszego poziomu, to raz, być może miał dosyć bycia podnóżkiem Khivara i pilnował się, żeby nikt nie był nad nim. Wiem, że strasznie mętnie to wyszło, ale to było to. Chyba.
W każdym razie, co by nie mówić, to jednak świadomość tego nicholasowego kompleksu dodała mi pewności siebie. Czy mogliśmy przegrać z kimś, kto musi zadzierać głowę do góry, żeby na nas spojrzeć?
-Po co tu właściwie jesteś? – zapytała Isabel z jakąś nową odwagą. Widać nie tylko mnie przyszedł na myśl kompleks Nicholasa. Jennie i Chris milczeli - nie odzywali się zgodnie z planem.
Nicholas uśmiechnął się pod nosem z niejaką wyższością.
-Powiedzmy, że jestem tu, by zaproponować wam pewien układ... – powiedział powoli. – Bardzo korzystny dla obu stron.
-To znaczy? – zapytałem nieufnie. Co on mógł mieć na myśli, do diabła...?
-To znaczy – Nicholas wyraźnie cieszył się swoją uprzywilejowaną pozycją. – To znaczy wy zrezygnujecie z jakichkolwiek roszczeń do tronu.
Milczeliśmy, czekając na dalszy ciąg z niepokojem. I co – tylko tyle? Głupie „zrezygnujcie z tronu”...? To może nie warto było nadstawiać karku nie wiadomo po co?
-I tylko tyle? – zapytałem gwałtownie, nie zważając na wściekły syk, który wydał z siebie Langley usiłując mnie uciszyć i w ogóle jednym słowem zamknąć mnie na kłódkę.
-Ależ Langley, bardzo cię proszę, pozwól mówić swojemu panu, nie widzisz, że coś chce powiedzieć...? – zapytał drwiąco Nicholas. Rzuciliśmy mu wrogie spojrzenie.
Prychnąłem jakoś dziwnie i wpiłem wzrok w Nicholasa. Na jego twarzy powoli wykwitał złośliwy uśmiech.
-Co my będziemy z tego mieć? – zapytałem wrogo.
-Och... daruję wam życie – odparł łaskawie. Władca, kurza jego mać! – I przy okazji będziecie mieli okazję do zobaczenia waszego Antaru, bo pozwolę wam tam pojechać.
Aha, jasne. My się zgodzimy jak te owce, a on nas zarżnie po kolei albo coś takiego, pewnie. Więc to był ten haczyk... Chyba naprawdę musieliśmy wyglądać jak przygłupy, skoro Nicholas odważył się nam coś takiego zaproponować... Wściekłość natychmiast wybuchła we mnie jak gejzer, w jednej chwili natychmiast wyobraziłem sobie, jak będzie wyglądał nasz „rzekomy” powrót na Antar pod opieką Nicholasa. Dolecielibyśmy w formie szczątkowej, cholera ciężka!
-Pewnie – warknąłem. – Darujesz nam życie w zamian za zrzeknięcie się praw do tronu! A nie sądzisz, że na tym tronie legalnie zasiada Chris, do diabła? A gdybyśmy się nieopatrznie zgodzili, to zaraz zrobiłbyś użytek z tych swoich woskowych Skórów i byłoby po nas!
-Michael! – zawołała ostrzegawczo Isabel, ale było już za późno, karty zostały rozdane i rozgrywka weszła w decydujące stadium. Oczy Nicholasa zwęziły się niebezpiecznie.
-Cóż... skoro mówimy wprost... – zaczął. – Chyba nie macie zbytniego wyboru. Owszem, przyznaję, nie zamierzałem was oszczędzić. I w dalszym ciągu nie zamierzam.
-Zobaczymy – mruknąłem nieopatrznie, jak zwykle byłem w gorącej wodzie kąpany. Cóż, stary nawyk, nieco przykurzony długim pobytem w Teksasie, ale cały teksański kurz już ze mnie zlazł, niech to szlag trafi. Miałem tylko nadzieję, że Nicholas mnie nie dosłyszy.
Niestety, Nicholas dosłyszał. Czemu do diabła on musiał mieć taki dobry słuch?!
-Chyba jest coś, o czym nie wiem – zauważył z niezadowoleniem i skinął lekko ręką.
W końcu Nicholas okazał swoje prawdziwe oblicze – kątem oka dostrzegłem jak jeden ze Skórów stojących dotychczas pod ścianą poruszył się i wyciągnął w naszą stronę dłoń – tyle, że ja wiedziałem, że nie zdążę już zareagować jak należy. Miałem niejasne wrażenie, że nie mogę zajmować się teraz jakimś pojedynczym Skórem, skoro dosłownie za moment cała armia Nicholasa będzie chciała dobrać nam się do gardeł jak dobermany. Nie mogłem rozmieniać się na drobne, jeśli zabiję tego jednego, natychmiast uderzy drugi i nawet nie będę miał czasu, żeby zasłonić się polem ochronnym. Isabel również mnie nie zasłoni, bo wówczas zaatakują nas od tyłu... I tak źle, i tak nie dobrze.
Wszystkie te myśli przemknęły mi przez głowę w mgnieniu oka, ale zanim zdążyłem podjąć jakąkolwiek decyzję, zamierzający się na nas Skór wybuchnął nagle, w tak dobrze znany nam sposób, a w powietrzu pojawiły się strzępki skóry. W jednej chwili zrozumiałem, co nas uratowało, czy też raczej kto – Langley.
-Michael, plan! – zawołał Kal z nutką rozpaczy w głosie. Skinąłem głową i natychmiast uniosłem dłoń, błyskawicznie wytwarzając pole ochronne przed nami. Zielonkawe pole pojawiło się natychmiast i gdy tylko dotknęło krawędzi statku – zmieniło lekko barwę na niebieskawą. Wiedziałem, dlaczego. Nagle, w tym jednym momencie, zrozumiałem to, co intuicyjnie wiedział Kal. Statek wciąż był jakby „oblepiony” pajęczynką błękitnego, konserwującego światła z orbitoidów – pajęczynka była co prawda niewidoczna dla naszego ludzkiego oka, ale była. I w momencie, gdy dotknęła jej moja bariera ochronna, pajęczynka natychmiast na nią przeszła, uodparniając ją z zewnątrz...
Isabel odwróciła się do mnie plecami i również stworzyła drugie pole ochronne, które połączyło się razem z moim tworząc dookoła nas zielonkawo-błękitną otoczkę, która chroniła nas przed Skórami. Od góry chronił nas statek i chwilowo byliśmy bezpieczni, ale tylko chwilowo. Przed nami była jeszcze najważniejsza i najtrudniejsza część zadania.
Niestety, nie działaliśmy tak szybko, jak powinniśmy – zanim objęło nas pole ochronne towarzysze zabitego przez Langley’a Skóra, natychmiast zareagowali. Zanim ktokolwiek z nas zorientował się, jasna kula energii poszybowała w naszym kierunku, ale nie trafiła ani we mnie, ani w Isabel, ani w Chrisa czy Jennie.
Dotknęła Langley’a.
A potem rozpętało się prawdziwe piekło.
Image

Hotori
Obserwator Słów
Posts: 1509
Joined: Sat Jul 26, 2003 4:11 pm
Location: Lublin

Post by Hotori » Wed Jun 29, 2005 12:24 pm

Piekło ? :twisted: Oj, może nie będzie aż tak zle ?

Co do Cameron- proszę zwrócić mi honor. Ja zgadłam ! Mówiłam, że Cameron ma coś wspólnego , czy raczej miała- z Khivarem. :mrgreen:

A Michael mi się wydał trochę mało przytomny w tym wszystkim. Myślałam, że będzie bradziej wściekły :wink:

P.S. Pomysły, Nan- no widzisz, teraz wiesz o co mi chodziło...Pomysły lubią się powtarzać, ale czytając twój Powrót i inne ficki na RF uświadomiłam sobie, że tak naprawdę się nie pokrywają (o ile nie zabierzesz teraz kosmicznego potomstwa na Antar, bo wtedy mogę zacząć zmieniać połowę ''The River runs through it" :twisted: :wink: ). Jestem pewna, że moich pomysłów nikt nie powieli, jak widać faktycznie wyobraznię to ja mam (zresztą w pewnym stopniu ma ją każdy autor) :P To zupełnie alternatywny świat...no już milczę- zobaczymy co powiecie w odpowiednim czasie. :)

No nic, muszę uciekać żeby jeszcze opłacić bilet na samolot do Londynu. Chociaż i tak się spózniłam i niestety nie będę miała najlepszych warunków lotu- muszę się przesiadać w Madrycie... 8)

Miłych wakacji wszystkim.
'' It is easier to forgive an enemy than to forgive a friend''

William Blake

User avatar
Nan
Hybryda
Posts: 2781
Joined: Sat Jul 12, 2003 6:27 pm
Location: Warszawa

Post by Nan » Mon Jul 04, 2005 1:46 pm

O rany. Najgorsze godziny całego dnia. Dodatkowo zostałam objechana przez służbę zdrowia, że nie mam żył. No nie mam, nie mam, nie można się ich nigdzie domacać - i co mam zrobić? Wypruć, żeby było łatwiej?
Jestem zadowolona, bo udało nam się z betą zgrać - uwaga uwaga, wszystkie części są gotowe. To oznacza, że teraz mogę spokojnie umieszczać, o ile, rzecz jasna, będziecie sobie tego życzyć. Tym bardziej, że w końcu wybłagałam sobie własny komputer - skaleczyłam się tylko dwa razy usiłując dopracować jego wnętrze, z artystycznie poplątanymi kablami, udało mi się nie wysadzić korków, a co najważniejsze - wszystko działa. I niech ktoś mi powie, że blondynki boją się techniki...
Abstrahując od moich dywagacji nietematowych :wink: - czy ja wcześniej mówiłam, że już bardziej nie mogłam zaplątać...? Otóż właśnie doszłam do wniosku, że wszystko można bardziej zaplątać :cheesy:
Miłej części 40.

Maria:

Pojechali. Tak po prostu. Tak, jakby nie jechali na żadne śmiertelne spotkanie, tylko na jakiś... piknik. Koszmar. Jak we śnie otworzyłam swoją nieśmiertelną szafkę i wyciągnęłam z niej uniform. Nie miałam ochoty iść do domu. Sama. Tym bardziej, że Michael obiecał Bobby’emu rysowanie Afryki. Nie wyobrażałam sobie, że stanę przed Bobby’m i powiem mu, że Michael dzisiaj nie przyjdzie, tym bardziej, że nie wiedziałam, czy w ogóle jeszcze przyjdzie... Nie, stop, przestań tak myśleć! Oczywiście, że Michael jeszcze przyjdzie, o czym ja w ogóle myślałam? Poza tym bezczynne siedzenie chyba doprowadzało mnie do szaleństwa, musiałam zająć się czymś innym, czymś, co skutecznie zajmowało myśli. Tak, dodatkowe godziny w Crashdown z całą pewnością pochłoną mnie bez reszty, sezon wakacyjny był w pełni i ludzi było w Roswell znacznie więcej, niż zwykle. Nie zwróciłam uwagi na Liz, zresztą, ona miała Maxa. Byłabym tylko piątym kołem w ich towarzystwie. Kyle i Cameron mieli chyba podobne odczucia, bo po chwili namysłu weszli na salę restauracyjną. W chwili takiej jak ta, gdy żegnasz się z kimś, kto jest ci bliski, gdy nie wiadomo, czy w ogóle tego kogoś kiedykolwiek zobaczysz, starasz się myśleć absolutnie o wszystkim, tylko nie o tym kimś, bo te myśli doprowadzają cię do szału. A teraz pomnóż to razy cztery i otrzymasz pełny obraz tego, co nas spotkało. Nie wiedzieć kiedy, zżyliśmy się ze sobą i staliśmy się po prostu jedną wielką rodziną, związaną gigantycznym sekretem. Ta wspólna tajemnica być może mniej by nas związała gdyby nie to, że groziła nam śmiercią. Nic na to nie poradzę, że gdy tylko nasze życie zaczynało jakoś się układać, do akcji natychmiast wkraczały pozaziemskie czynniki (choć bywało też, że i zupełnie ziemskie, acz równie groźne). W rezultacie życie czwórki kosmitów, obecnie szóstki, było okupione śmiercią innych. Przypadkową śmiercią, ale zawsze śmiercią.
Patty i Kate popatrzyły na mnie niepewnie, ale nic nie powiedziały. Wiedziałam, że nie bardzo podobało im się to, że zostaję, ale żadna nie odezwała się słowem, pewnie ze względu na moje dosyć bliskie związki z rodziną Parkerów. A zwłaszcza z Liz. Teraz, kiedy pan Parker pojechał na targi restauratorów, to Liz władała kafeterią. A ja byłam jej przyjaciółką z dawnych lat, co oznaczało, że moja pozycja wśród kelnerek była nie do podważenia. Właściwie to miałam prawo do tytułu „starszej kelnerki”, jak na statku, ale ten przymiotnik zdecydowanie mi się nie podobał.
Kyle i Cameron zajęli miejsca przy barze. Oboje zawzięcie milczeli, przy czym z twarzy Cameron rzecz jasna nie dało się nic wyczytać, za to Kyle wyglądał jakby ktoś się przejechał po nim walcem drogowym. No, widać mój braciszek wciąż podpadał pod paragraf za romans z nieletnią. Pokręciłam głową, bo nie wierzyłam w happy-endy, a już zwłaszcza nie wierzyłam, że Liz na taki happy end by pozwoliła. Co prawda ostatnio jakoś ucichła i temat Kyle-Jennie zdecydowanie zszedł na dalszy plan, ale nigdy nic nie wiadomo. Nie byłam zbyt wielką fanką tego tematu, a już zwłaszcza nie rozmyślałabym o tym, gdybym była przy zdrowych zmysłach, ale wszystko było dobre, żeby tylko zająć czymś myśli, które uparcie chciały krążyć dookoła Michaela.
Dzwonek przy drzwiach dźwięknął i do kafeterii weszła młoda dziewczyna. Rzuciłam okiem z przyzwyczajenia, nie zwracając jednak na nią zbyt wielkiej uwagi. Dziewczyna rozejrzała się dookoła jakby z wahaniem, poczym ruszyła sprężystym krokiem w stronę baru i usiadła na stołku.
-Co mogę podać? – zapytałam. Bar i jego klienci należeli do mnie, stoliki na sali zaś były podzielone między Kate i Patty.
-Hamburgera, o ile jest tutaj coś takiego – mruknęła przeglądając menu z powątpiewającą miną.
-Jest – odparłam. – Kanapka Willa Smitha. Coś do picia?
Dziewczyna zerknęła niepewnie na listę napojów i odłożyła menu.
-Szczerze mówiąc to raczej kogoś szukam... – powiedziała z wahaniem. – Może mogłaby mi pani pomóc.
Spojrzałam na nią podejrzliwie. Może była Skórem i szukała naszych prywatnych kosmitów. Akurat miałam zamiar jej powiedzieć...! Ale przyszło mi do głowy, że mogę się przy okazji czegoś dowiedzieć...
-Słucham – odparłam, nachylając się nieznacznie ku niej. Zawsze mogę przecież powiedzieć, że nie mam pojęcia, o kim mówi. Być może to już była paranoja, być może ta dziewczyna szukała kogoś zupełnie normalnego, kogoś, kto był tylko człowiekiem, ale ostatnimi czasy za dużo się tu działo, żeby taka myśl mogła mi przyjść do głowy.
-Szukam Michaela... Michaela Guerina – wyjawiła dziewczyna. Stężałam w miejscu jak galaretka, niezdolna do najmniejszego samodzielnego ruchu, patrzyłam na nią tylko szeroko otwartymi oczami. – Taki wysoki, bardzo przystojny, ciemne blond włosy... – dodała, widocznie wyglądałam jak jakaś kretynka. A mnie po głowie tłukło się jedno słowo – Skór, Skór, Skór...
-Michaela – powtórzyłam słabo, zmuszając się do uczynienia jakiegokolwiek ruchu. Oparłam się ciężko o ladę, tym bardziej, że nogi się pode mną ugięły.
-Zna go pani? – zapytała z nadzieją dziewczyna.
-Nnie wiem... – wyjąkałam i objechałam się w myślach. Skup się, kretynko, nie daj po sobie poznać, że jesteś poruszona! Zaraz, co zrobić...? Jeśli to Skór... Cameron siedziała cztery siedzenia dalej, do diabła, mogłaby mi dać jakoś do zrozumienia, że ta dziewczyna to wróg, podobno panna Flynn potrafiła ich wyczuwać! Dobrze, skup się. Nie dać jej poznać, że wiesz, o kim mówi. Zorientuj się, po co go szuka. Tak. – To znaczy... znam go przelotnie, rozmawialiśmy może raz czy dwa. A czemu pani go szuka, jeśli można wiedzieć? – zapytałam, usiłując nie pokazać na zewnątrz mojego wewnętrznego wzburzenia. Dziewczyna uśmiechnęła się szeroko.
-Michael jest moim narzeczonym – wyjawiła radośnie. ŻE NIBY CO?!
-Słucham? – zapytałam z osłupieniem. – To znaczy... Michael nie chwalił się, że ma narzeczoną... – pewnie, że się nie chwalił, cholernik jeden! Jeśli to nie jest Skór, to własnoręcznie urwę mu głowę, przysięgam! A jeśli to jest Skór, to mają fatalne poczucie humoru.
-On jest taki skromny – rozczuliła się dziewczyna. – I dlatego tatuś postanowił przepisać na Michaela całą ziemię po ślubie. Tatuś jest największym w Teksasie hodowcą bydła.
-Po ślubie – powtórzyłam, oglądając dokładnie dziewczynę. Była chyba nieco starsza od Jennie, ale niewiele, góra jakieś cztery czy pięć lat. Była blondynką, miała szare oczy, i istotnie była ubrana jak kowbojka. Koszulka w kratę, stare dżinsy, kowbojki i kapelusz. Kurza twarz, jeśli ona mówiła prawdę...!
-Tak – potwierdziła dziewczyna. – Może ja się przedstawię, Harry McCarthy – powiedziała wyciągając do mnie rękę. Uścisnęłam ją odruchowo.
-Maria – mruknęłam. – Ale czemu szuka go pani akurat tutaj? – zapytałam nieufnie.
-Bo mówił Nickowi o tej knajpie – odparła Harry takim tonem, jakby to była najbardziej oczywista rzecz pod słońcem. Cóż, nie dla mnie. – Nick to nasz przyjaciel – dodała jakby po chwili namysłu. Zgrzytnęłam sobie cichutko zębami. –Cóż... nie wie pani, gdzie mogę złapać teraz Michaela?
-Wyszedł stąd jakieś piętnaście minut temu – mruknęłam złośliwie. – Mówił, że musi wpaść na chwilę do UFO Center do kumpla, a potem chciał jechać do Albuquerque. Jeśli się pani pośpieszy, to może pani go złapie, zanim wyjedzie.
Dziewczynę natychmiast wymiotło. I bardzo dobrze, bo jeszcze chwila i wydrapałabym jej oczy. Grrrr. Co ona sobie właściwie wyobrażała? I kim do diabła była tak naprawdę? Co to za imię, Harry. Transwestyta czy co, u licha? Wyglądała na dziewczynę, ale cholera wie. Ale zaraz... twierdziła, że jest narzeczoną Michaela. Cholera jasna niech ją trafi, Michael nawet słowem nie wspomniał o jakiejkolwiek Harry... czy też jakimkolwiek.
No i proszę, błyskawiczna wizyta jednej dziewczyny, która w dodatku mogła być Skórem, całkowicie odpędziła ode mnie wszelkie myśli, by żalić się i rozpływać nad Michaelem. W tym momencie chciałam tylko wiedzieć, czy to, co ona opowiadała było prawdą czy nie. Jeśli było prawdą i jeśli Michael wróci cały i zdrowy, to będzie się musiał gęsto tłumaczyć i będzie się musiał nieźle postarać, żebym mu wybaczyła. A jeśli nie wróci – to nic mnie nie obchodzi, czy to przez jakiegoś Nicholasa, Khivara czy innego cudaka – znajdę i wyciągnę choćby spod ziemi! Pod tym względem byłam taka sama, jak moja matka. Do tej pory po Roswell krążyła anegdotka, jak to Amy, jeszcze wówczas DeLuca, podążyła do stanowego gubernatora i nie zważając na godziny przyjęć wtargnęła do jego biura, żądając przywrócenia szeryfa Valentiego na odpowiednie stanowisko, z którego został zdjęty z powodu niesłusznych oskarżeń. To, że gubernator niewiele miał akurat do powiedzenia w tej sprawie, było akurat najmniej ważne, a moja matka przynajmniej sprawiła, że Jim Valenti wrócił do swojego biura na komisariacie. A potem nie miał już innego wyjścia, jak tylko oświadczyć jej się, ale przypuszczam, że i bez tego by się oświadczył.
-Ty! – wyciągnęłam oskarżająco palec w stronę Cameron. – Czemu nie dałaś mi jakoś znać, że ta dziewczyna była Skórem?!
-Kto? – zdziwiła się Cameron, a jej idealnie wyprofilowane brwi uniosły się nieco do góry.
-Ta dziewczyna, która przed chwilą siedziała przy barze – powiedziałam wzburzona. – Przedstawiła się jako narzeczona Michaela!
-Jaka znowu narzeczona – Cameron skrzywiła się lekko. – Poza tym, jaki znowu Skór, ona była człowiekiem, a nie wrogiem.
-Ludzie też są wrogami – wymruczał Kyle niewyraźnie. Łypnęłam na niego złym okiem, bo najwyraźniej wpadł w ponuro-refleksyjny nastrój.
-Ty się nie odzywaj – rzuciłam do niego. – Sam prosisz się o kłopoty i uprzedzam, że nie zamierzam odciągać Liz od twojego gardła!
-Jakiego gardła, jakiej Liz, o co ci chodzi, kobieto – zniecierpliwił się Kyle. – Znowu przestaję cię rozumieć.
Przewróciłam oczami. Jezu. Nie miałam ochoty siedzieć i załamywać rąk, tak jak robiła to Liz – zdecydowanie wolałam nawet pokłócić się z bratem, niż wpadać w depresję.
-A co tu jest do rozumienia – zdenerwowałam się. – Mówiłam ci, że jeśli Liz zorientuje się, że coś jest między tobą a Jennie to będzie po tobie!
-Już jest po mnie – mruknął niechętnie Kyle, znów powracając swojego smętnego humoru. Pomyślałam przez chwilę, przetwarzając jego słowa.
-Czy chcesz mi przez to powiedzieć, że Liz już się zorientowała? – zapytałam siląc się na spokój. Kyle spojrzał na mnie ponuro. Hm, zdaje się, że tak. – I co? Uświadomiła ci, jakie ma zdanie na ten temat? – mina Kyle’a przypominała chmurę gradową. No, to chyba oznacza, że moja przyjaciółka istotnie wyraźnie uświadomiła mu, jakie ma zdanie... – I coś z tym zrobiłeś? – Kyle wyglądał jak uosobienie wszelkich sił podziemnych. Tak, to najwyraźniej znaczyło, że Kyle posłuchał Liz... No tak, znałam jej poglądy na tę sprawę i mogłam zrozumieć Kyle’a. Tylko czemu do jasnej kaczki nawet nie pisnął o tym słowem?! – I czemu nic nie powiedziałeś?! – zawołałam z niezadowoleniem, zapominając chwilowo o całej reszcie tego bałaganu. Kyle wzruszył tylko ramionami. – Słuchaj, ja jestem tolerancyjna, ale jasnowidzem nie jestem i naprawdę nic ci się nie stanie, jak powiesz coś jak człowiek – zauważyłam z niezadowoleniem.
-A czym było się tu chwalić? – wzruszył znowu ramionami. No, może i faktycznie miał rację... nie bardzo było się czym chwalić. – Odbyliśmy z Liz pewną rozmowę, zastosowałem się do tego, co ona powiedziała...
-... i dlatego chodzisz z nosem pod nogami i grobową miną – uzupełniłam, kiwając nad nim głową. – Wiesz, całowaliście się na oczach Liz, ale chyba wiesz, że ona tak łatwo nie odpuści.
-Myślisz, że tego nie wiem? – zdenerwował się Kyle. – Tyle, że jest jedno „ale” – to nie jest życie Liz.
-Jej to powiedz – pokiwałam znowu głową. Cóż, było mi go szkoda. Wzięło go całkiem porządnie z tą całą Jennie, nigdy nie widziałam, żeby tak mu na kimś zależało, choć oczywiście myślał, że wszystko idealnie ukrywa. Nie przede mną, zbyt dobrze go znałam i zbyt długo się przyjaźniliśmy. Jednak nigdy do tej pory Kyle nie zachowywał się tak... odpowiedzialnie i niepewnie zarazem. Przygodnych znajomości miał chyba dość dużo, ale żadna nie przerodziła się w nic poważniejszego, a tutaj... i to co za ironia, akurat wybrał sobie Jennie, jakby mało kobiet chodziło po ziemi. Jennie, która była córką kosmicznego króla i jego własnej, byłej dziewczyny. Fatalny wybór. To nie mogło się dobrze skończyć. Nie to, że myślałam o Jennie jak o femme fatale, ale ta mała po prostu miała w sobie coś niepokojącego, tak jak Langley.
-Ekhm, ja też tu jestem, o ile zapomnieliście – odezwała się Cameron. – Możecie już zakończyć te prywatne rozmowy? Maria, o co ci chodziło z tym rzekomym Skórem?
Ze Skórem. Zaraz. Musiałam przestawić się na zupełnie inne tory. Skup się, Maria.
-Skór... A. Ta dziewczyna, która przed chwilą była przy barze... taka blondynka z kapeluszem – odparłam, wciąż jeszcze nie do końca „przestawiona” na inne tory. – Ona była Skórem, prawda?
-Nie – brzmiała krótka odpowiedź Cameron. – Mówiłam już, że to była zwykła dziewczyna, najzupełniej normalna. Zapewniam cię, że moje zdolności w zakresie rozpoznawania wrogów są w pełni... sprawne – dodała ciszej. – I dlatego też tu jestem. Żeby w razie czego pomóc wam i ostrzec, ale to nie oznacza, że każdy kto wejdzie i zapyta o Michaela jest nam wrogi.
-Ale nie każdy mówi, że jest jego narzeczoną – mruknęłam. Szczerze mówiąc, z dwojga złego wolałam już tego typu problemy niż rozważania czy kosmici wrócą cali i zdrowi czy nie.
To jednak nie było wszystko, co nas czekało– niech mnie, ten dzień był jednym z najgorszych w moim życiu. Utknął we mnie już na dobre i setki razy w nocy zastanawiałam się, czy był jakiś sposób, żeby temu zapobiec, co by było, gdybym zachowała się inaczej. I choć w mojej głowie powstały setki różnych wersji, jak rozgrywał się ten dzień, to jednak jego zakończenie zawsze było takie samo, choćbym nie wiem jak się starała. Upiorne uczucie. Koszmar w pięćdziesięciu różnych wersjach, ale z tym samym zakończeniem.
W kafeterii pojawiła się Alex. Przyszła jak zwykle z pompą, ta dziewczyna zawsze zwracała na siebie uwagę. Zwłaszcza, gdy była wściekła. A teraz była.
-Dobra, koniec zabawy – powiedziała z irytacją, uderzając dłonią o blat baru i spoglądając na nas groźnie. – Chcę wiedzieć, gdzie podziewa się moja matka i czemu ciągle gdzieś znika! I żadnych bajeczek o konikach dla grzecznych dzieci!
-Nie mam pojęcia, o co ci chodzi – spojrzałam na nią zimno. Alex nie była moją ulubioną nastolatką, zdecydowanie. Za bardzo przypominała mi Isabel, gdy jeszcze się jej bałam.
-Dobrze ciocia wie, o co chodzi – syknęła Alex patrząc na mnie przenikliwie i przesadnie akcentując słowo „ciocia”. Poczułam się jak Matuzalem. – Nie jestem taka głupia, jak mogłoby się wydawać, wiem, do czego służą oczy i mózg.
-To ty masz coś takiego? – zdziwiłam się lekko i uprzejmie, jakby mimochodem, ale Alex naprawdę zalazła mi za skórę. Cameron zakryła dyskretnie dłonią uśmiech. Oczy Alex przypominały teraz dwie wąskie szparki.
-Cóż, Jennie musi chwalić się mózgiem, bo nic innego nie ma, w przeciwieństwie do mnie – rzuciła ostro. No, no, no, umie sobie dziewczyna radzić w życiu... Kyle natychmiast rzucił jej groźne spojrzenie, ale Alex zignorowała go jak prawdziwa królowa Amidala. – Kiepsko udajecie, że nic się tu nie dzieje podejrzanego. Nie chciałam pytać, skoro nikt z was nie chciał mi powiedzieć, to nie, nie zamierzałam się prosić, ale to już lekkie przegięcie, do jasnej cholery! Gdzie. Jest. Moja. Matka.
Nikt nie kwapił się do odpowiedzi. Jasne, zostawiali wszystko mnie, jak zwykle. Alex wpatrywała się we mnie, jak sęp w padlinę. Niezbyt miłe uczucie. Nie czułam się jeszcze jak padlina, choć jak tak dalej pójdzie to kto wie.
-Jeśli ci nie powiedziała, to może nie chce, żebyś wiedziała – rzuciłam lekko, choć zauważyłam, że igram z ogniem, Alex była wściekła.
-Doprawdy? A co będzie, jeśli pójdę na policję i powiem, że moja matka, wuj i kuzyni znikli razem z jakimś obcym, dziwacznym facetem, co? – zapytała cicho Alex, ale jej głos miał jakieś niebezpieczne nutki. Zbladłam lekko – jeśli ta szalona dziewczyna rzeczywiście ubzdurała sobie, żeby pójść na policję...
-Skąd wiesz, że wszyscy czworo znikli razem z dziwacznym facetem? – zapytała Cameron, oglądając się na Alex przez ramię.
-Wystarczy na was popatrzeć – młoda uśmiechnęła się złośliwie. – Więc może jednak zdecydujecie się coś powiedzieć? I tak dowiem się prawdy, wszystko jedno, jakim sposobem, ale lepiej będzie, jeśli to wy powiecie mi prawdę.
Cameron odwróciła się, nie zwracając zbytniej uwagi na Alex – chyba nie do końca ją doceniała. Zwłaszcza, że na twarzy Alex pojawił się naprawdę niebezpieczny wyraz...
-Dobra – mruknęła, ale widziałam, że wcale tak łatwo nie zrezygnuje. Cameron podniosła nagle głowę i rozejrzała się uważnie.
-Maria – powiedziała ostrzegawczo. Zrozumiałam ją w mgnieniu oka – Cameron wyczuwała niebezpieczeństwo... Cholera. Akurat teraz!
-Alex, wydaje mi się, że byłoby dobrze, gdybyś już sobie poszła – rzuciłam w stronę Alex. Na jej twarzy pojawił się uśmieszek.
-Jasne. To spadam – mruknęła z miną, która mi się stanowczo nie podobała. – Ale uprzedzam, że i tak wszystkiego się dowiem!
Alex zdecydowanie nie należała do osób, które łatwo sobie odpuszczają – zanim ktokolwiek się zorientował, Alex przemknęła w stronę zaplecza i znikła za drzwiami...
-Liz – rzucił tylko Kyle. Spojrzałam na niego jak na wariata.
-Co „Liz”? – zapytałam.
-Liz – powtórzył Kyle. – Nie znasz Liz? Przecież ona jest teraz gotowa powiedzieć Alex wszystko, jeśli tylko Alex ją podejdzie. Nie mówiąc już o Maxie.
-Boże, masz rację – jęknęłam. No tak, Max i Liz byli teraz zdolni do tego, by powiedzieć wszystko Alex... – Idę – zdecydowałam natychmiast i wypadłam zza baru, byle tylko uchronić Liz przed katastrofą w postaci Alex.
Wbiegłam po schodach i wpadłam do mieszkania Parkerów jak burza. W salonie jednak nikogo nie było, za to drzwi od sypialni Liz były uchylone. Niewiele myśląc pchnęłam je mocniej i weszłam do środka.
-Liz, zamilcz, nic jej nie... – zaczęłam, ale urwałam widząc w jakim towarzystwie się znalazłam.
Liz, Max i Alex nie byli sami – no, fakt, też tam byłam, ale nie w tym rzecz. W pokoju znajdowało się dodatkowo trzech facetów, niby normalnych, jeśli nie liczyć kamiennych masek zamiast twarzy i wyciągniętych przed siebie dłoni... Wiedziałam dobrze, co oznacza taka pozycja i wcale nie miałam zamiaru brać w tym udziału. Liz i Max siedzieli na łóżku Liz, jeden z byków sterczał przy otwartym oknie a drugi stał przy toaletce. Trzeci zaś przy drzwiach – dostrzegłam go dopiero w momencie, gdy zrobiłam natychmiastowy obrót o trzysta sześćdziesiąt stopni i zamierzałam wyjść.
-Nie będę wam przeszkadzać, nie wiedziałam, że to impreza zamknięta – powiedziałam szybko. Dwa kroki i będę za drzwiami – niestety, trzeci byk stanął mi na drodze, kompletnie zasłaniając sobą wyjście. Odwróciłam się z niechęcią. – Zmieniłam zdanie. Posiedzę sobie razem z wami – mruknęłam z rezygnacją.
-Widzę, że przybywa nam ochotników – uśmiechnął się złośliwie jeden z byków, noszący u mnie numer dwa. – Bardzo mnie to cieszy.
-Co tu jest grane? – zapytała gniewnie Alex, zerkając na nas jak na wariatów. Cóż, zapewne ludzie, którzy pozwalają się wziąć jako zakładnicy bykowatym facetom, którzy z kolei grożą nam dłońmi, mogą być uznani za głupców i mogą być dziwnie odebrani przez społeczeństwo.
-Liz... to są Skórowie? – zapytałam przyglądając się facetom uważnie. Zrezygnowałam z kodowanej mowy, w końcu już przepadło, tak czy siak Alex będzie musiała poznać prawdę...
-Tak – westchnęła Liz. – Nie zdążyli co prawda przedstawić się, ale owszem, to są Skórowie.
-Dawno ich nie widziałam – zauważyłam. – Całe dwadzieścia lat. Zainwestowali w wygląd, kiedyś byli bardziej chucherkowaci.
-Co to są skórowie? – dopytywała się natrętnie Alex. – I co tutaj w ogóle się dzieje? Czy ktoś w końcu coś mi wyjaśni?!
Jeden z facetów podniósł rękę w stronę toaletki Liz i lustro wybuchło. Osłoniłam odruchowo głowę i skrzywiłam się intuicyjnie – hej, mogliby ostrzegać, że zamierzają strzelać, i tak jestem już wystarczająco nerwowa!
-Co... co to było? – zapytała niepewnie Alex. Zerknęłam na nią – no, zblednąć to ona nie zbladła, ale za to poszarzała jakby nieco.
-To była próbka tego, co wam się stanie, jeśli nie powiecie nam, gdzie jest Langley i spółka – wyjaśnił uprzejmie Skór numèro deux, patrząc wyczekująco na Liz.
-Też bym chciała wiedzieć – wymruczała pod nosem Alex.
-Nie wiemy – odparła spokojnie Liz, ale widziałam, jak mocno ściskała dłoń Maxa. Byłam pewna, że będzie miał siniaki. O ile wyjdziemy z tego żywi. Boże, co za chora sytuacja – chciałam uratować Liz przed katastrofą Alex, a wpadłam w jeszcze gorszy bigos. Co teraz? Przecież oni mogą nas zabić bez najmniejszego trudu, byli chyba nieźle zdeterminowani... Zresztą – żeby tylko zabić. Nie miałam ochoty stać się sko
-Powtórzę pytanie – stwierdził Skór. – Gdzie. Jest. Zmiennokształtny. Langley. I jego pożałowania godna świta.
-Nie wiemy – powtórzyła z uporem Liz.
Skór numero deux był chyba czymś w rodzaju dowódcy, bo skinął lekko głową i nagle czyjaś żelazna dłoń znalazła się na moim gardle, a druga dłoń uwięziła moje ręce. Panika natychmiast wybuchła we mnie niczym gejzer – ten potwór gotów był udusić mnie jednym zaciśnięciem dłoni, cholera, już teraz utrudniał mi oddychanie i uciskał moje chrząstki w gardle! Co to dla niego, zacisnąć mocniej rękę, całkowicie odcinając mi dopływ powietrza do płuc... Rozważyłam krótko kopnięcie na oślep do tyłu, ale to nie był dobry pomysł. Na pewno nie trafiłabym tam gdzie chciałam za pierwszym razem, a zanim zdążyłabym kopnąć drugi raz – ten potwór by mnie udusił bez żadnych skrupułów... Nie miałam również szans na samodzielne wyswobodzenie się z tej żelaznej maszyny, która trzymała mnie za gardło. Niech to szlag. Może poczekam chwilę, żeby go zmylić i wtedy...
-Radziłbym się zastanowić nad odpowiedzią – zauważył numer dwa. – Chyba, że chcecie poświęcić swoją przyjaciółkę... jak i tę młodą damę – wskazał na Alex. Skór z numerem jeden, ten spod okna, natychmiast znalazł się obok Alex i wyciągnął do niej łapy, Alex kopnęła na oślep, wywinęła się wężowym ruchem, i rzuciła do drzwi, ale te zatrzasnęły się przed nią same. Alex szarpnęła raz i drugi za klamkę, ale nie dały się otworzyć. Odwróciła się i potoczyła dookoła błędnym wzrokiem.
-To jakiś koszmar... – mruknęła. – To musi być koszmar...
Byłam tego samego zdania.
-Więc? Dowiem się, gdzie są następcy tronu wraz z rodziną czy nie? – numer dwa ponowił swoje pytanie. Liz rzuciła mi rozpaczliwe spojrzenie.
-Nie wiemy – powtórzyła. Żelazna obręcz na mojej szyi wyraźnie się zacieśniła.
-Prze..praszam – odezwałam się z trudem. – Trochę... za bardzo... pan du...si... – miałam wrażenie, że moje policzki nabierają sinej barwy, ale do diabła – ten bęcwał naprawdę mnie dusił! Otworzyłam usta, usiłując złapać jak najwięcej powietrza. Żelazne dłonie skóra wbijały się w moje ręce i naprawdę miałam wrażenie, że na tym skończy się moja przygoda w Roswell – to nie ja będę mściła Michaela, a on mnie... Romantycznie, niech to kaczka kopnie.
-Jeśli moja żona mówi, że nie wiemy, gdzie oni są, to znaczy, że nie wiemy! – odezwał się ze wzburzeniem Max wstając z łóżka i robiąc ruch w moim kierunku.
-Siadaj – polecił mu zimnym tonem numer dwa. – Kim ty jesteś, żeby do mnie mówić? Kim?! Królem, którego nikt nie chciał! –Max usiadł posłusznie, pociągnięty za rękę przez Liz. - A teraz w końcu przyszła pora, żeby rozliczyć się ze wszystkiego!
Rozliczyć się ze wszystkiego. Nie rozliczyłam się. Kosmiczny psychopata dusił mnie jedną ręką, a ja myślałam o tym, że nie zdążyłam kupić prezentu na rocznicę ślubu matki. Że obiecałam Bobby’emu pójście do wesołego miasteczka. Wyjazd do Rogera. Nie dotrzymam obietnicy. Co się stanie z Bobby’m? Matka Jerry’ego na pewno upomni się o niego. Nie zdążyłam powiedzieć Kyle’owi, że był świetnym bratem, ani Jimowi, że zawsze chciałam mieć takiego ojca. Nie zdążyłam zrobić prania. Mama będzie się o mnie niepokoić, jeśli nie wrócę wieczorem do domu. Nie przeczytałam wczoraj Bobby’emu na dobranoc Piotrusia Pana, odkładając to na dzisiaj. Nie powiedziałam Michaelowi, że go kocham. Nie chciałam umierać i nie byłam na to gotowa, ale ręka Skóra zaciskała się powoli coraz mocniej. Chryste, to była prawdziwa tortura! Mieć świadomość, że umierasz i patrzysz na swoich przyjaciół, którzy też zginą, jeśli zrobią coś by ci pomóc.
Być może w takiej chwili jak ta, gdy jesteś tuż obok śmierci, powinieneś widzieć przed oczami całe swoje życie, wszystkie swoje sukcesy, powinieneś może zobaczyć twarze ludzi, którzy byli ci bliscy. A ja myślałam o tym, czego nie zrobiłam, co zaniedbałam. W takiej chwili z przeraźliwą jasnością rozumiesz całą mądrość zawartą w tych dwóch łacińskich słowach, które powtarzają z lubością ćpające nastolatki – carpe diem. Ja chwytałam tylko powietrze, ale czułam, że coraz mniej go dochodzi do moich płuc. I było mi już wszystko jedno. Nie widziałam, że Alex znów szarpała się i usiłowała wywinąć pierwszemu Skórowi, ani że Max zaciskał nerwowo dłonie i patrzył na mnie z rozpaczą, nie słyszałam ani pisków wściekłej Alex, ani błagania Liz, żeby darowali mi życie. W uszach miałam tylko ogłuszający szum własnej krwi i byłam pewna, że to będzie mój koniec. Chciałam tylko, żeby przyszedł szybciej, nic więcej.
I pewnie dlatego nie usłyszałam, jak drzwi za mną otworzyły się gwałtownie, jednak nagle poczułam, że żelazna dłoń zaciskająca się na moim gardle znikła, krew uderzyła natychmiast do mojej głowy a do płuc wdarło się powietrze – paliło mnie żywym ogniem i gdy osunęłam się bezwładnie na podłogę, usiłując odzyskać dech, zaczęłam kaszleć tak przeraźliwie, że myślałam, że wypluję sobie płuca. Nie do końca zdawałam sobie sprawę z tego, co się działo dookoła, gdzieś nade mną słyszałam jakieś głuche odgłosy walki, ktoś krzyczał, coś chyba wybuchło, coś uderzyło o ścianę z nieprzyjemnym odgłosem łamania kości, ale nie zwracałam na nie uwagi, zajęta odzyskiwaniem oddechu. Łzy płynęły mi po policzkach i zanosiłam się od kaszlu, jak gruźlik umierający na galopujące suchoty. Zresztą, wszystko działo się w błyskawicznym tempie.
-Maria! – zawołała Liz padając na kolana obok mnie i oglądając mnie ze strachem. – Maria, żyjesz jeszcze? W porządku? – pokiwałam głową, niezdolna do wydobycia z siebie jakiegokolwiek innego głosu, niż przeraźliwy kaszel. – Boże, tak się bałam... – Liz odetchnęła z ulgą obejmując mnie mocno.
-Będę żyła – wymruczałam uśmiechając się lekko i odwzajemniłam uścisk, a po policzkach płynęły mi dwie strużki łez.
W końcu odsunęłam się od niej i rozejrzałam dookoła, ocierając policzki wierzchem dłoni.
Pokój przypominał pobojowisko – nie do wiary, że aż tyle się wydarzyło w ciągu kilku chwil, podczas których usiłowałam złapać oddech. W powietrzu unosiły się strzępki skór, toaletka Liz była w kawałkach, podobnie jak regał z książkami. Odłamki lustrzane i szklane zaścielały prawie całą podłogę, z drzwi pozostały drzazgi, wszystkie zdjęcia i obrazki pospadały ze ścian i potłukły się, w jednej ze ścian odłupano tynk... Pod ścianą zaś ktoś leżał bezwładnie. Zrobiło mi się słabo – nie byłam pewna, czy chcę wiedzieć, kto tam leży.
Popatrzyłam niepewnie po obecnych w pokoju. Alex stała jak przyklejona w kącie, patrząc na wszystko nieco błędnym wzrokiem. W pewnym sensie współczułam jej, mogłam łatwo wyobrazić sobie, co ona teraz musiała czuć. Max siedział na krawędzi łóżka i trzymał opuszczoną głowę w dłoniach. Cameron klęczała przy tym kimś z opuszczonymi rękami. Liz była obok mnie. Brakowało Kyle’a.
Zrobiło mi się niedobrze.
-Kyle? – zapytałam, wpatrując się w ciało leżące pod ścianą. Odchrząknęłam nieco i przysunęłam się do niego, przygotowując się na najgorsze.
-Maria, lepiej nie – Liz usiłowała mnie zatrzymać, ale stanowczo odsunęłam ją od siebie.
-Kyle, słyszysz mnie? – zapytałam klękając obok niego i biorąc go za rękę. Boże... to nie mogła być prawda. To po prostu nie mogła być prawda!
W sumie nie wyglądał jakoś inaczej. Tylko... miał dziwacznie zgiętą rękę. I podrapany nos. Tylko tyle. Był blady – bardzo blady. I miał zamknięte oczy. Ale... to przecież nic jeszcze nie znaczyło, prawda?
-Kyle, słyszysz mnie? – powtórzyłam z rozpaczą, ściskając jego rękę. Nie zgadzałam się na taki obrót sprawy! Kyle otworzył powoli oczy i odszukał moją twarz wzrokiem, poczym uśmiechnął się.
-A już myślałem... – zaczął, krzywiąc się z bólu. – Już myślałem, że ten Skór... udusi moją siostrę.
-Nie udusił – odparłam uśmiechając się mężnie. – Nie wiedziałeś, że trudno jest się mnie pozbyć? Jestem w końcu jak prawdziwy rzep, nie?
-Jesteś – zgodził się Kyle cicho. – Już nie mają... zaworka na plecach – zauważył z żalem. – Skórowie...
-Cóż, technika poszła do przodu, nawet u nas – Cameron wzruszyła ramionami z uśmiechem, ale widziałam, że również z trudem trzymała się w garści.
-Wychowaj dobrze Bobby’ego – poprosił Kyle, znów zwracając się do mnie. –Myślałem, że będę tu... by dopilnować, ale...
Potrząsnęłam głową i wytarłam łzy wierzchem dłoni.
-Nie pleć głupstw – zgromiłam go. – Przecież będziesz! Max – odwróciłam się i popatrzyłam błagalnie na Maxa. – Uzdrów go. Proszę.
-Nie mogę – Max pokręcił głową i zakrył twarz dłońmi. – Nie mogę.
-Maria, nie – mruknął niewyraźnie Kyle.
-Uzdrów go! Tylko o to cię proszę – zwołałam. – Czy to tak dużo?! Liz uzdrowiłeś, a mojego brata już nie możesz? – już nie kryłam złości.
-Maria, on nie może – Cameron położyła rękę na moim ramieniu.
Otarłam znowu łzy i uścisnęłam rękę Kyle’a.
-Kyle, trzymaj się, dobrze? – poprosiłam. – Liz, zadzwoń po pogotowie...!
-Maria, daj spokój – powiedział z trudem Kyle. – Nie warto. I... nie płacz. Nie mówiłem ci, ale... byłaś świetną siostrą.
-A ty bratem – uśmiechnęłam się i odgarnęłam mu włosy z czoła. Nie, nie, nie, to się nie tak miało skończyć!
Kyle westchnął ciężko i zamknął oczy. Tak po prostu. Nawet nie wiedziałam, kiedy dokładnie odszedł. Po prostu siedziałam tuż obok niego, ściskając kurczowo jego rękę i płakałam cicho. Nie wiem, jak długo. Nie chciałam wstać. Nie chciałam dopuścić do siebie myśli o tym, że będę musiała w końcu puścić jego rękę i pożegnać na zawsze. Zbyt wielu ludzi odeszło ode mnie na dobre.
W pokoju panowało ponure milczenie.
Pomyślałam przelotnie o Jennie. Wiedziałam, że to nią wstrząśnie. Może załamie. Może lepiej by było, gdyby i ona zginęła. Gdyby zginęli wszyscy.
Setki razy później śniła mi się ta scena i zawsze zrywałam się z łóżka z przerażeniem, łapiąc głośno oddech, wciąż czując na szyi żelazne palce Skóra. Moja ręka nieświadomie wędrowała do gardła, pocierając je nerwowo. Trudno zapomnieć o tym, jak ktoś cię dusił i niewiele brakowało, by cię udusił. Rozglądałam się ostrożnie dookoła, jakby oczekując, że z ciemności wyłonią się potężne postaci Skórów albo jasnowłosa, piękna Cameron. Cameron bałam się najmniej. Potem zawsze owijałam się ciasno kołdrą i leżałam wpatrując się szeroko otwartymi oczami w sufit; wiedziałam, że jeśli tylko je zamknę, pod powiekami pojawi się natychmiast obraz kredowobladego Kyle’a leżącego na podłodze pokoju Liz z zamkniętymi oczami... A po głowie – tak samo, jak wtedy - tłukła mi się jedna myśl – że to nie tak wszystko miało być.
Image

Hotori
Obserwator Słów
Posts: 1509
Joined: Sat Jul 26, 2003 4:11 pm
Location: Lublin

Post by Hotori » Tue Jul 05, 2005 8:59 pm

Na początek mała dygresja...Plątanie :mrgreen: No tak- od kiedy wprowadziłam do siebie Laurie Dupree(dlaczego jest jej tak mało w opowiadaniach ? ; zmienie ten trend :cheesy: ) to sama wiem, że bardziej zaplątać nie mogłam. I bardzo lubię takie plątanie. :P

Ale. Ale. Czemu Nanuś nie odpowiesz mi na pytanie ? :twisted: MAM NADZIEJĘ, że nie zabierzesz potomstwa na Antar, hę ? :wink: I Cameron nie jest Khivarem, bo u mnie pewna kobieta nim jest :twisted:

I wreszcie komentarz. Cóż- jestem zdolna myśleć tylko o śmierci Kyle'a. Nan wiesz...Wciąż nie mogę się przyzwyczaić do tej estetyki, bo ty masz wyrazny dryg do przezabawnych historii i te ciemne, smutne nuty- jakoś mi nie pasują do całości :roll: . Przepiękne spotkanie Marii i Harry nagle zaburzone śmiercią, tak na koniec dnia...Nie wiem co o tym myśleć. Szalenie podoba mi się to opowiadanie, ale ze względu na humor, na klimat...A do tego jakoś mi nie pasują smutne akcenty.

P.S. Moi bohaterowie w chwli śmierci zawsze myślą o tym, czego nie zrobili. Jeśli jest to powolna śmierć, to zarówno podsumowanie życia, zastanawianie się nad tym co w nim uczyniliśmy, a czego nie- jest nieuniknione.

Mam nadzieję, że u Jennie będzie w porządku.
Last edited by Hotori on Tue Jul 05, 2005 10:26 pm, edited 1 time in total.
'' It is easier to forgive an enemy than to forgive a friend''

William Blake

Post Reply

Who is online

Users browsing this forum: No registered users and 20 guests