Nie, nie piszę caroleen sama, wolę korzystać ze wspaniałego talentu jaki mają inni.
Za każdym razem kiedy czytam "Gravity Always Wins", a mam już za sobą 65 rozdziałów, zdumiewa mnie cudowna umiejętność budowania nastroju przez RosDeidre. To niezwykłe w opowiadaniach i niewielu się to udaje. Ona w tym jest mistrzem. Zapraszam do magicznego świata wrażliwości, uczuć, empatii...i romantycznej miłości.
CZĘŚĆ 35
Zachodzące słońce w połowie widoczne było zza ośnieżonych szczytów gór, kiedy Liz z wciśniętymi w kieszenie kurtki rękami schodziła krętą ścieżką na której Riley wcześniej widział Maxa. Zaraz po spotkaniu z Sereną, chcąc to wszystko sobie przemyśleć wyszedł z domu, a ponieważ od tego czasu minęło kilka godzin, Liz zaczynała się martwić.
Jej samej kręciło się w głowie od tych ujawnionych rewelacji, mogła więc sobie wyobrazić co teraz przeżywa Max. Jak musi mu być ciężko wiedząc, że rodzinna planeta wstrząsana jest niepokojami na tle etnicznym, ogarnięta wojną i tak bardzo podzielona. I ta przygniatająca świadomość, że los wszystkich spoczywa na jego barkach.
Ściśnięta mrozem ziemia głośno skrzypiała pod stopami gdy przekraczała złamane, zagradzające przejście drzewo. Przesłoniła dłonią oczy przed ostrymi promieniami zachodzącego w kolorach purpury słońca. Droga prowadziła wprost nad strumień, z daleka słyszała cichy szum wody lecz niewiele widziała bo ostry blask niemal ją oślepiał.
Odgarnęła z oczu pasmo włosów, rozglądnęła się i w chwili gdy z daleka coś mignęło, obezwładnił ją zapach Maxa. Ruszyła spiesznie w dół, ślizgając się na luźnych odłamkach skał, z wzrokiem utkwionym w znajomą sylwetkę. Siedział na dużym głazie tuż nad brzegiem potoku.
- Hej - zwołał apatycznie nie odwracając głowy.
Tak jak ty jego, on także wyczuwa twój zapach. Mimo zerwanej więzi, bezbłędnie cię rozpoznaje.
- Hej – odpowiedziała ciepło podchodząc bliżej. Te kilka godzin wyraźnie odbiło się na jego ściągniętej zgryzotą twarzy. Posunął się robiąc jej obok siebie miejsce.
- Co tutaj robisz ? – spytała łagodnie - Uciekasz ?
- Nie – warknął kiedy usiadła - Cholernie długo musiałbym biec żeby zostawić to wszystko za sobą.
- Max, znam cię i wiem...
- To nie znaczy, że wiesz jak się teraz czuję.
Zabolały ją te słowa, przypominające o nieistniejącej między nim więzi. Lecz wiedziała, że teraz Max bardziej potrzebuje jej siły, nie wrażliwości – W takim razie chciałabym usłyszeć, dlaczego zamiast z nami wolisz tu siedzieć sam – odpowiedziała starając się opanować.
Westchnął ciężko i schował twarz w dłoniach. Zauważyła, że lekko drżały. Objęła go ramieniem i pogładziła delikatnie po plecach – Powiedz – poprosiła.
- Myślę, że ta cała rewolucja jest kompletnie popieprzona – jęknął – Staram się dowodzić grupą ludzi z którymi wcześniej się nie zetknąłem, próbuję pokonać wroga którego nie znam...i podczas gdy my robimy to skrycie, on jawnie morduje ludzi. Antarianie potrzebują kogoś innego, Liz...kogoś kto jest taki jak oni, a ja...jestem tylko człowiekiem.
- Nie jesteś człowiekiem – zaprzeczyła – Dużo czasu musiało upłynąć żebym to w pełni zrozumiała, ale teraz jestem tego pewna bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. My nie jesteśmy ludźmi.
- Ale i nie Antarianami – oderwał ręce od twarzy i westchnął – To aż za bardzo oczywiste.
- Tylu ich spotkałeś, że wiesz co mówisz – zapytała odrobinę drwiąco.
- Widziałem Serenę.
- Wszyscy widzieliśmy Serenę.
- Nie Liz, ja
widziałem Serenę...po tym jak schwytał ją Nicholas – powiedział miękko.
Zamilkła, mając świadomość istoty tego z czego się zwierzył – Nigdy mi nie mówiłeś co się tam naprawdę stało.
- Ja …chciałem ją chronić – odpowiedział z wahaniem – Nicholas postąpił z nią wyjątkowo okrutnie...zostawił ją nagą ...w naturalnej, antariańskiej postaci. Nie mogłem się z nią porozumieć w naszym języku. To bezwzględni ludzie, Liz. Nie wiem czy wystarczy mi sił żeby ich pokonać.
- Nie słyszałam żebyś wcześniej miał jakiekolwiek wątpliwości, Max.
- Bo wcześniej nie wiedziałem kim jest Khivar.
Oboje umilkli. Liz patrzyła na wzburzoną, pieniącą się wodę, przelewającą się ponad skalnymi występami tworzącymi małą zatoczkę. Wcześniej wyczułaby co kryje się w sercu Maxa, umiałaby mu pomóc uporać się z niepewnością i wahaniem, teraz jednak odczuwała podobnie jak on bezsilność, tyle że w jej przypadku wynikała ona z bezradności, że nie potrafi go wesprzeć. Max wyprostował się, spojrzał na nią, a w bursztynowym spojrzeniu było tyle zagubienia, że na jego widok rwało się serce. Oparła dłoń na jego udzie i tak chwilę pozostali.
W końcu odezwał się, a jego zwykle łagodny głos zabrzmiał ciszej niż zwykle – Problem w tym...że jeżeli ja go nie powstrzymam, nikt inny tego nie zrobi.
- Więc jednak chcesz się tego podjąć.
Kiwnął głową przykrywając dłonią jej rękę – W równym stopniu jak się boję, zdaję sobie sprawę ze swojego przeznaczenia. Ta świadomość tkwi we mnie głęboko.
- A to najważniejsze, Max – odpowiedziała, czując w sercu odradzającą się na nowo nadzieję - Nie zważaj na strach, porzuć wątpliwości...skoncentruj się na swojej mądrości i wiedzy.
- Nie umiem pozbyć się lęku towarzyszącego mi zawsze gdy myślę o tobie, Liz. Boję się też o Marco. Czy wiesz, że grozi mu niebezpieczeństwo ?... Wyczuwam je.
Liz pochyliła głowę i na chwilę zamknęła oczy. Ona też je czuła odkąd uchwyciła spojrzenie Tess jakim patrzyła na Riley’a. Musiała się czegoś domyślać bo jej odczucia natychmiast odbiły się echem w sercu Liz – i to one jej powiedziały o groźbie wiszącej nad Marco.
- Ja także – przyznała się cicho.
Max skinął głową – Chcę żeby Tess nakłoniła go by jeszcze dzisiaj opuścił obóz Khivara.
- On tego nie zrobi – zauważyła Liz.
- Skąd wiesz ? – zaskoczony odwrócił się do niej.
- Ponieważ jest podobny do ciebie – uśmiechnęła się przekornie – Niewiele się od siebie różnicie.
- Naprawdę jestem taki uparty ? – z niedowierzaniem ściągnął brwi.
Roześmiała się, przysunęła bliżej i pocałowała go w usta. W tej samej chwili poczuła gorąco przebiegające wzdłuż kręgosłupa. Nagły, niespodziewany płomień, jakby blask ognia rozświetlił nocne niebo.
Szybko objął dłońmi jej twarz i poczuła na policzkach delikatny dygot. Podobnie drżały mu ramiona. Musiała się odsunąć bo miała wrażenie że po skórze przebiega jej prąd - Max? – wymruczała – Od kiedy
to trwa ? – głos ją zawiódł, był taki zdławiony i gardłowy.
Zamknął oczy – Godzinę – szepnął. A potem nie odrywając rąk od jej twarzy dodał – Właściwie cały dzień.
Przytuliła wargi do jego ciepłych ust – Chyba zaczynam rozumieć...
- Do chrzanu z tym nietrafionym wyczuciem czasu – pożalił się cichutko.
- Nie, wszystko na tym świecie czemuś służy.
- Nic nie rozumiem – otworzył oczy które teraz trochę pociemniały, upodabniając się wieczornego nieba ciężko wiszącego nad nimi – Powinienem skupić się nad planami wojny a nie walczyć ze swoimi kosmicznymi
pragnieniami.
- Chyba czegoś nie dostrzegasz. Nasza więź nie istnieje...a to co odczuwasz jest jak instynkt samozachowawczy, który mówi ci ...czego potrzebujesz.
Jego oddech stawał się coraz cięższy, a ona patrząc na niego poczuła gdzieś głęboko odpowiedź własnego ciała. Odzywało się stanowczo i uporczywie, kiedy przez wyziębioną skórę raz za razem przebiegały fale gorąca.
- Liz, pragnę cię...nie potrzebuję do tego naszej więzi. Po prostu nie mogę się odnaleźć...
- No właśnie, Max – koniuszkami palców pogładziła go po policzku – Dlatego tak się dzieje...twoje ciało usiłuje znaleźć drogę która wiedzie nas do siebie.
- A co z tobą ? – zapytał półgłosem obejmując ją ramionami. Od kiedy się przyznał, że tęskni za nią, to pragnienie zaczynało uporczywie odzywać się w całym ciele.
- Ja także to czuję - powiedziała chrapliwie – Pocałowaliśmy się i coś się zmieniło, a ja...nie potrafię teraz nad tym zapanować.
- Gdzie ? – jęknął opierając się o nią czołem – Boże, dom jest pełen ludzi ...a ja tak bardzo cię pragnę, Liz. Nie mogę dłużej czekać...nie wiem czemu, ale dzieje się to tak szybko.
- Tu będzie dobrze – szepnęła przy jego policzku.
- Jest zimno jak diabli...nie powinniśmy…
- Zrobimy wszystko to, co należy zrobić – powiedziała stanowczo i wsunęła dłonie pod jego kurtkę – Tu i teraz...mam wrażenie, że to ważna część twojej bitwy, Max. Może nie rozumiemy dlaczego tak jest...ale dopomina się o to twoja obca strona.
Skinął głową, ciężko przełknął gdy Liz siadała mu na kolanach. Podwinęła miękką kurtkę na wysokość talii, przytulając się do niego.
Oddzielało ich tyle warstw materiału a on tak bardzo chciał dotykać jej ciepłej skóry...pragnął poczuć przy sobie dotyk nagiego ciała. Sytuacja w jakiej się znaleźli daleko odbiegała od ideału, jednak wiedział, że Liz miała rację – znów budziła się w nim obca natura, a to nagle wzniecone pragnienie wywołane zostało czekającą go bitwą.
I kiedy Liz pogłębiała delikatny pocałunek sięgając dłonią między jego nogi, poczuł w sobie, unoszącą od wzgórz siłę wojownika...przyciąganą przez miłość jego życia i nieziemską żonę. Jej dotyk działał elektryzująco na każdą cząstkę ciała, docierając do najgłębszych pokładów odczuwania; i kiedy odrzucił do tyłu głowę, jęk jaki wymknął mu się z ust nie był jękiem kochanka lecz krzykiem antariańskiego króla gotującego się do bitwy.
***
Tess stanęła pod drzwiami pokoju Riley’a i Anny. Chciała zastukać ale nagle zabrakło jej odwagi. Zawahała się, opuściła dłoń i kilka razy szybko odetchnęła. Nie miała pojęcia dlaczego tak bardzo bała się spotkania z Riley’em. Może chodziło o lęk przed potwierdzeniem wcześniejszych obaw. Teraz tylko podejrzewała, że mógł wyczuć jakąś groźbę wiszącą nad Marco, ale kiedy usłyszy to z jego ust, będzie jej jeszcze ciężej.
Po drugiej stronie pokoju panowała kompletna cisza i chociaż dopiero minęła piąta po południu, zastanawiała się czy to właściwa pora na wizytę. Od kilku godzin drzwi były zamknięte a Tess cierpliwie czekała. Lecz gdy lęk stał się nie do wytrzymania, dłużej nie była w stanie panować nad sobą.
Tłumaczyła sobie, że gdyby faktycznie coś groziło Marco, Riley natychmiast powiadomiłby Serenę lub Maxa. Nie zrobił tego, po spotkaniu udali się z Anną do swojej prywatnej części mieszkania i na kilka godzin odseparowali się od reszty.
Ale musiała się w końcu upewnić bo panika rozdzierała serce. Już i tak wystarczająco ciężko było pogodzić się z myślą, jak niełatwo Marco z tą jego wrażliwością, pozostawać w obozie nieprzyjaciela w charakterze jaki tam pełnił. Ale odkąd zobaczyła wyraz twarzy Riley’a, to jakby mroczny cień przykrył jej duszę.
Niezachwiane, niezaprzeczalne...uczucie pewności, że jej najukochańszy znalazł się w straszliwym niebezpieczeństwie.
Podjęła decyzję, odważnie i mocno zastukała. W środku usłyszała szmer, drzwi się otworzyły i zetknęła się z zielonymi oczami Anny. W półmroku sypialni dostrzegła delikatne migotanie porozstawianych wokół pokoju świec, rzucających przedziwne odcienie światła na białe, terakotowe ściany. Z daleka mignęła jasna głowa Riley’a, który ze skrzyżowanymi nogami siedział na łóżku.
- Nie przeszkadzam ? – wymamrotała, zła na siebie za swój niepewny głos.
Anna uśmiechnęła się lekko, otworzyła szerzej drzwi a jej oczy zalśniły nieskrywaną sympatią – Nie Tess, proszę wejdź.
Zaskoczona rozglądała się wokół pokoju, zdumiona scenerią jaką miała przed oczami. Wydawało się jakby setki maleńkich światełek roztańczyło się na komodzie, półkach...parapecie okna. Anna wzięła ją za rękę, oszołomioną wprowadziła do środka i cicho zamknęła za nią drzwi.
Natychmiast przebiegły jej po skórze niezwykłe emocje i zdumiona spoglądała to na Riley’a, to na Annę. Lecz to nie wygląd pokoju wywołał te odczucia, one miały znaczne głębszy wymiar, były czymś zupełnie wyjątkowym. Emanowały od Anny i Riley’a, jakby powietrze wokół nich nasączone zostało jakąś mistyczną atmosferą.
Zamrugała, starając się odzyskać równowagę. Nogi jej drżały, intensywność odczuć roziskrzyła się jak błysk flesza, raz za razem, z każdym impulsem docierając coraz głębiej do jej duszy.
- Tess? - Anna łagodnie ujęła ją za łokieć – Może usiądziesz ?
Potrząsnęła głową, podniosła na nią oczy na które ledwie widziała – Co...co się tu dzieje ? – zdołała wykrztusić, czując ucisk w gardle.
Anna uśmiechnęła się ciepło i poprowadziła Tess w stronę łóżka – Chodź. Powinnaś jednak usiąść.
- Ja...czuję się...- musiała przetrzeć oczy. Wszystko było zamazane, niewyraźne; jakby była pod wpływem narkotyku – Niepewnie...
Nagle odniosła wrażenie, że podłoga kołysze się pod stopami. Zachwiała się a Riley szybko poderwał się z łóżka żeby ją złapać.
- Boże, co się ze mną dzieje ? – krzyknęła, osuwając się miękko na podłogę, podtrzymywana mocno przez Riley’a – Przez ten pokój....zakręciło mi się w głowie.
- To nie wina pokoju - Anna uklękła przy niej. Tess zamknęła oczy mając nadzieję, że w ten sposób powstrzyma niespokojne wirowanie – To twoje odczucia.
- Wszystko stało się tak nagle...nie mogłam zapanować nad sobą – starała się wytłumaczyć.
- Tess, posiadasz teraz zdolność empatii – powiedział Riley, kucając obok – Rozumiesz o czym mówię ? Czy Marco ci to wyjaśnił ?
Skinęła głową i ciężko przełknęła – Tak...ale dziwnie się z tym czuję. Inaczej, wiesz ?
Anna gładziła ją po włosach, odsuwając je z oczu – Rozumiem. Nie łatwo się z tym oswoić.
- Dlatego zakręciło mi się w głowie ? Stąd ta nagła...reakcja kiedy tu weszłam ?
Anna i Riley szybko wymienili spojrzenia. Najwidoczniej chcieli coś powiedzieć ale na moment zamilkli.
- Co? – krzyknęła onieśmielona. Riley potarł brodę a po chwili, wahając się powiedział.
- Tess, znasz Marco ...wiesz, że jest empatą...czy jednak rozumiesz co tak naprawdę się stało, kiedy połączyliście wasze moce ?
Kiwnęła głową - Tak, Serena wyjaśniła mi, że jesteśmy...jak brzmi to słowo ?
-
T'Lasthre – podpowiedziała Anna.
- Jesteśmy serdecznymi, bliskimi sobie partnerami...i, że jestem teraz wyczulona na emocje innych osób.
- W przeciwieństwie do ciebie, Marco miał dużo więcej czasu by oswoić się ze swoim darem – mówił cicho Riley – Czy wiesz jak trudny był ten okres dla niego ?
Tess przytaknęła i ogarnęła ją, dochodząca gdzieś z zewnątrz fala smutku.
Riley...przygnębiający smutek i udręka...to empatyczne zdolności Marco wywołują w nim takie uczucia.
- Wiem ile wycierpiał – odpowiedziała mocnym głosem – Wiem więcej niż myślisz.
- Kiedy ubiegłej nocy odnaleźliście do siebie drogę, on cię zmienił, Tess. To naturalny bieg rzeczy – mówił dalej Riley – Jednak przekazał ci coś więcej prócz swoich zdolności. Sprawił, że jesteś taka jak on. Odziedziczyłaś jego zdyscyplinowanie i mądrość, te cechy pozwolą ci poznać czym jest ten jeden z najbardziej niestabilnych, antariańskich darów. Teraz reagujesz na te odczucia zwiększoną wrażliwością. Gdy się z nimi oswoisz, nauczysz się dawkować emocje, w myślach i duszy.
Tess pochyliła głowę, nagle poczuła ogromne zmęczenie. Zmartwienia Rile’a o Marco potęgowały wyczerpanie, podobnie jak atmosfera tego pokoju. To wszystko pozbawiło ją sił.
- Co jest wyjątkowego w tym pokoju ? – spytała podnosząc wzrok na klęczącą Annę – Dlaczego wchodząc tu, tak gwałtownie zareagowałam ?
- Spędziliśmy popołudnie na dostrajaniu naszych zdolności...to rodzaj medytacji, którą wspólnie praktykujemy – odpowiedziała Anna przesuwając dłonią po kasztanowych włosach. Światło świec odbijało się w lśniących warkoczach, wydobywając z nich różne odcienie kolorów. Migotały w półmroku szkarłatem i złotem.
- Duchowe partnerstwo jednoczy nas jeszcze bardziej, dodaje nam sił,...sprawia, że jako żołnierze jesteśmy potężniejsi – powiedział Riley patrząc z czułością na Annę. W łagodnych, brązowych oczach było tyle ciepła – Dzięki temu, jako obrońcy stajemy się niepokonani.
Anna zetknęła się z jego wzrokiem i odpowiedziała mu uśmiechem.
- Czy podobnie...dzieje się ze wszystkimi ? Maxem i Liz ? Ari i Devonem ? – spytała Tess ciekawie.
Czy stanie się także jej i Marco udziałem ? Czy tajemnica tkwi w tym co się jeszcze miedzy nimi wydarzy?
- Nie – powiedział Riley. Nieoczekiwanie wstał, podszedł do okna i przez chwilę milczał – Każdy związek jest inny, zależy od rodzaju posiadanych zdolności. Ale pragnienie, potrzeba pogłębienia związku jest zawsze taka sama. Między tobą i Marco może być zupełnie inaczej... trudno mi powiedzieć jaki będzie wasz.
Tess nie pytała go o Marco a jednak od razu jej odpowiedział. Usłyszała także ciężki tembr jego głosu. Zamknęła oczy i znów doszedł do niej jego smutek, jednak tym razem oprócz smutku pojawiło się jeszcze coś. Nacisnęła mocniej.
Wyraźny lęk...zatroskanie.
- Riley? – nawet w jej uszach ten krzyk zabrzmiał przenikliwie ostro – Co się stanie z Marco ?...Powiedz proszę, co wyczuwasz ?
Anna pogładziła ją po ramieniu i Tess odebrała to jako pociechę i wsparcie. Jak na kogoś, kto zawsze wydawał się taki silny i trzeźwo myślący, Anna zawsze zaskakiwała ją swoją wrażliwością i otwarciem na innych.
- Nie potrafię tego dokładnie określić...Anna także – odpowiedział Riley. Stał nieruchomo przy oknie, wędrując wzrokiem gdzieś daleko. Jego twarz znajdowała się w cieniu i niewiele można było z niej wyczytać - Już wiesz, że wyczuwam grożące mu niebezpieczeństwo.
- Co jeszcze ? – dopytywała się. Zerwała się szybko i zaraz zrozumiała, że zrobiła to zbyt gwałtownie bo znów podłoga zaczęła uciekać jej spod nóg - Muszę wiedzieć...
- Niebezpieczeństwo.....najpoważniejsze odkąd u nich przebywa...- Riley potrząsnął głową i powoli odwrócił się do niej – Ale nie powinnaś go ostrzegać czy zmuszać by stamtąd odszedł. Wbrew temu co oboje z Anną wyczuwamy, on postanowił zostać.
Tess bezsilnie usiadła na łóżku i zamknęła oczy – Dlaczego nie ? – jęknęła głosem pełnym żalu i rezygnacji.
- Ponieważ jest tam potrzebny, to jedyna odpowiedź jaką wciąż słyszymy – Riley podszedł do łóżka, usiadł obok niej i ciepło zaglądnął jej w oczy – Marco jest moim bratem, Tess. Więc zdajesz sobie sprawę, że mnie także nie jest łatwo.
- Jaka odpowiedź ? Skąd dobiega ten głos ? - Tess gryzła wargi starając się powstrzymać podchodzące do oczu łzy.
Anna i Riley wymienili spojrzenia. Tess była pewna że milcząco porozumiewali się ze sobą. Wystarczyło, że raz widziała jak robili to Max i Liz by teraz bezbłędnie rozpoznać mowę ich ciał.
- Zastanów się w co wierzysz – Anna usiadła na łóżku po jej drugiej stronie – Jedni mówią, że wiedza pochodzi od Boga...inni odwołują się do sił wszechświata...wszystko zależy od tego w co ty wierzysz.
- Ale to i tak niczego nie zmienia, prawda ? – dokończył Riley.
Tess pokiwała głową i zapatrzyła się w drgające na komodzie płomyki. W dziwny sposób niosły pociechę i odrobinę ukojenia. Pomimo obaw o Marco, im dłużej przebywała w tym pokoju, tym większy ogarniał ją spokój. Wydawało się, że opanowanie nigdy nie opuszczało Riley’a i Anny i najwidoczniej zaczęło udzielać się także i jej.
- Jeszcze dzisiaj... późną nocą skontaktuję się z Marco – powiedziała ze ściśniętym boleśnie gardłem – Porozmawiam z nim. Naprawdę sądzicie, że nie powinnam go namawiać do powrotu, a nawet ostrzec żeby uważał ?
Anna objęła ją i przyciągnęła do siebie. Zwykle Tess nie lubiła tego typu zażyłości, gdyby była w innej sytuacji, odsunęłaby się. Teraz poczuła solidarność z Anną, może dlatego, że rewolucja także i ich rozdzieliła na długo.
- Kiedy z nim będziesz, otwórz swoje serce. Wówczas poczujesz czego będzie chciał się dowiedzieć...i czy powinnaś go ostrzec – odpowiedziała miękko Anna – Oboje macie zadatki na stworzenie najpotężniejszej więzi jaka może zaistnieć pośród nas...wasze zdolności zostały już splecione. Zaufaj sobie a będziesz wiedziała co możesz mu powiedzieć.
Tess milcząco skinęła głową, znów walcząc ze łzami. Miała ochotę zapłakać, lecz tym razem nie tyle z lęku o Marco. Ogarnęła ją nagła tęsknota za nim, tak namacalna, że mogła się w niej pławić do bólu - i wiedziała, że dzieje się tak dlatego bo on był jej
M'Lasthre.
Na komodzie płomyki świec błyskały tajemniczo, chwiejąc się i kołysząc w jednakowym, od wieków znanym rytmie.
Mój słodki, mój kochany Marco, szeptała zamykając oczy.
M'Lasthre.
***
Max zdjął ciepłą kurtkę, rozścielił ją na dużym płaskim głazie na którym wcześniej siedzieli. Podtrzymując Liz pomógł jej się położyć i zaraz osłonił sobą jej drobną sylwetkę. Słońce zaszło, na ciemnym niebie pozostała po nim jedynie słabo widoczna czerwona poświata a wychłodzone powietrze z stawało się coraz bardziej dokuczliwe.
Liz zdawała się tego nie zauważać bo ponaglała go i z drżeniem otwierała się przed nim.
Miała na sobie tylko sweter i kurtkę, obok głazu leżały jej dżinsy i buty. Max wędrował chciwie dłońmi pod jej ubraniem, wsunięty między jej uda nacisnął mocno i kiedy wszedł w nią bez trudu, z miejsca poczuł otaczające go ciepło. Zamknął oczy, upajając się nią z całej duszy a ona, wygięta ku niemu, wtulając się w jego szyję z jękiem wołała jego imię.
Kochali się w niezwykłych warunkach. Doznania stały się teraz zupełnie inne, potęgowało je poczucie odosobnienia i to że posiadł ją niemal ubraną. Odludne miejsce było odbiciem ich stanu emocjonalnego, tym czego potrzebowali, co natychmiast rozogniło ich wcześniejsze delikatne pocałunki. Szalone, gwałtowne zespolenie od razu nadało odczuciom egzotycznego wymiaru, podobnego do tego jakie towarzyszyło im zawsze podczas szczytowego okresu godów. Jednak teraz nie poprzedzał go żaden wstęp, nie istniały tygodnie narastającego pragnienia i pożądania.
Sezon spadł na nich nagle i niespodziewanie, nagląco przypominając o sobie.
Max otoczony nogami Liz, przycisnął się do niej tak mocno jak tylko mógł aż lodowate zimno ciągnące się od kamienia kąsało go po kolanach. Lecz nie zwracał na to uwagi bo potrzebował jej jeszcze bardziej, i na tym tylko się skupił. Przez myśl przemknęło mu, że należałoby się zająć planami wojny, a jednak był tutaj trzymając w ramionach swoją ukochaną żonę, i w głębi duszy zasłaniał się nią z maniackim uporem.
I czuł się z tym diabelnie dobrze. Jak gdyby to było jedyne miejsce które w przeddzień bitwy miało jakiś sens....jeszcze zdąży omówić plany, zastanowić się nad strategią, ale najpierw stanie się jednością ze swoją Zillią.
Gdzieś w zakamarkach pierwotnej natury usłyszał słowa, nieznane zwroty. Za każdym razem gdy wchodził w nią głębiej, śpiewna intonacja przybierała na sile, słyszał ją coraz wyraźniej i nagle zorientował się, że to on sam wymawia słowa w tym obcym języku.
-
L’leathna mea’sa d’lasthre...- szeptał jej do ucha i Liz poczuła jak jej ciało się napręża. Słowa Zana przebiegły dreszczem po plecach, były dopełnieniem, wzmogły i tak niewyobrażalne pożądanie.
Wsunęła zziębnięte palce w jego gęste włosy i nawet one pochłodniały pod wpływem jej dotyku, chociaż cała rozpalona była do granic. Rozniecił w niej ogień... zwykłymi pocałunkami potrafił przywrócić poetykę godów.
- Zan - krzyknęła głośno. Dłużej nie mogła tłumić w sobie potrzeby wymówienia jego nieziemskiego imienia. Pragnęła odpowiedzieć na jego antariański odzew, jednak nie umiała znaleźć słów, które uparcie tkwiły gdzieś w podświadomości – Zan...Zan.
Kołysała się dziko, przyciskała do niego z całych sił. Tak bardzo go potrzebowała, bez łączącej ich więzi wszystkiego było za mało, nigdy nie będzie miała go dość, obojętnie jak długo będą przy sobie. Coraz ciaśniej otaczała go kolanami starając się wciągnąć go głębiej w siebie.
Jego energia przebiegała iskierkami po skórze, po całym ciele, zachęcając, uwodząc ją jak natrętni kochankowie. Takie bliskie, znajome uczucie, jak wtedy. A jednak tylko ciała odpowiedziały na to wołanie. Usta rozgniatane pocałunkami, gdy pulsująca energia raz za razem odbijała się echem w ich duszach, skupiając się ostatecznie w najskrytszym miejscu ich zespolenia. Wtedy nastąpiła erupcja słów, których nie można było już zatrzymać i Liz rozpaczliwie wciągnęła w rozpalone płuca mroźne powietrze.
-
L’llethe miet dasne...- wydyszała mu do ucha. Pociemniałe niebo niemal wirowało nad nimi, kiedy na krótko otworzyła oczy.
Biorę sobie ciebie teraz, moja największa miłości i związuję się ponownie z tobą.
-
Ayet, ayet! – płakał dygocząc, a jej ciało odpowiedziało tym samym -
L’llethe miet dasne, miet ziestet Zillia...Tak, tak, moja ukochana Zillio, ja także wiążę się z tobą na nowo...
I po tych słowach Liz poczuła jak pustka po ich więzi chwieje się przez chwilę, rozpala odrobinę, jak gdyby chciała zapłonąć a potem, kiedy oboje odnaleźli w sobie ukojenie, zadrżała i zgasła. Tylko tym razem, nawet bez niej czuli się głęboko zaspokojeni. Przytulając sobie dłonie do policzków, szeptali pieszczotliwie najczulsze słowa miłości. I nie martwili się w tej chwili brakiem poczucia więzi ponieważ razem odnaleźli najbardziej tajemne miejsce.
***
Tess dotarła do małej leśnej polany i zaskoczona przystanęła. Po rozmowie z Anną i Riley’em potrzebowała w samotności trochę ochłonąć, wybrała się więc na szybki spacer. Tylko nie spodziewała się, że idąc usłyszy nagle jakiś dziwny, niezwyczajny krzyk. Wsłuchiwała się w niosący się pogłos, by po chwili rozpoznać...zdyszane oddechy i jęki. I zaraz po tym, kiedy przypuszczenia zaczynały przekładać się na konkretną rzeczywistość, dostrzegła ich poniżej, i stała jak zahipnotyzowana, przez jakiś czas nie będąc w stanie się poruszyć.
Nie tylko dlatego, że wcześniej nie widziała nikogo uprawiającego miłość. Patrząc na to co rozgrywało się przed jej oczami, w tym pogrążonym w ciemnościach lesie, nigdy nie wyobrażała sobie, że może to tak wyglądać. Max i Liz, niemal ubrani...kochali się na dużym skalnym głazie nad brzegiem strumienia. Wydało jej się to groteskowo szokujące, zobaczyć przyjaciół tak namiętnie splecionych ze sobą.
A jednak w tym widoku było coś porywająco pięknego, za czym tęskniła i bała się że nigdy nie nadejdzie. Musiała przycisnąć dłonią usta gdy łzy, z którymi tak dzielnie wcześniej walczyła, teraz same napłynęły do oczu. Jej wcześniejsze pojmowanie tych spraw uległo całkowitej zmianie, po tym gdy zobaczyła najdoskonalszy przykład składanego sobie daru miłości, mając jedynie nadzieję że może kiedyś sama czegoś takiego doświadczy. A jeżeli kiedyś przeżyje to w domu, w ramionach Marco, i tak nie będzie miała okazji by stanąć obok by zobaczyć siebie w takiej sytuacji jak ta.
Wycofała się powoli, wycierając z policzków gorące łzy bo miała wrażenie jakby podglądała coś zakazanego, co nie było przeznaczone dla niczyich oczu, mimo, że natknęła się na nich zupełnie przypadkiem.
W końcu udało jej się wrócić na ścieżkę i szybko zaczęła wspinać się pod górę. Jednak nie uszła daleko bo obezwładniły ją emocje, podobne do tych jakie przeżyła w pokoju Riley’a i Anny, tylko tym razem dotyczyły czegoś innego. Potknęła się, upadła miękko na kolana gdy przelały się przez nią wrażenia jakich przed chwilą była świadkiem...
Wzajemne pragnienie Maxa i Liz, gwałtowna tęsknota okresu godów, i była tego pewna...idealna, spełniona miłość.
Bolesny brak czegoś, uświadomiła sobie nagle. Pochyliła głowę, otoczyła się rękami i skulona próbowała odzyskać oddech. To ostatnie odczucie dławiło bardziej niż brak tchu w płucach.
Marco, krzyknęła w głębi duszy.
Pomóż mi...nie rozumiem tego...nie potrafię kontrolować twojego daru. Marco...wróć do mnie.
A kiedy krzyk przycichł, uświadomiła sobie nagle porażający brak więzi łączącej Maxa i Liz.
Ta myśl wyłoniła się jaśniej niż cokolwiek innego, była zupełnie czytelna – coś stało się z ich więzią...i zrobił to Nicholas.
Marco, podparta na rękach, klęcząc na zmarzniętej ziemi, płakała cichutko.
Pomóż mi zrozumieć jaki jesteś; kim stałam się ja, kochając cię...
I wtedy, łagodnie jak dotyk ciepłej wody, uspokajająco jak miękkie kołysanie oceanu, objęły ją jego ramiona. Jego duch owinął się wokół niej ciasno, i troskliwie otulił swoją energią. Nie padły żadne słowa bo więź między nimi zbyt świeża była i krucha, by się w ten sposób porozumieć. Ale ona
czuła jego obecność.
Otoczył ją swoją istotą i słowa nie były jej potrzebne żeby wiedzieć, że przybył do domu, do niej...nawet gdyby to miało trwać tylko kilka cennych chwil.
Cdn.